Love in vain. Robert Johnson 1911-1938 / Mezzo – J. M. Dupont/ wyd. Kultura Gniewu

Przyznaję bez bicia, że mam z tym komiksem pewien problem. I nie jest on związany ani z rysunkiem (znakomitym!), ani ze sposobem poprowadzenia narracji (znakomitym!), ani twardą, acz zmysłowo chropowatą oprawą idealną do jeżdżenia po niej paluchami (bo lubię!). Przyczepię się do czegoś zgoła innego, co sprawiło, że odłożyłem album lekko posmutniały, choć ostatnie kadry jakoś próbowały mi się przypodobać. Ale zanim odkryję karty, opowiem, co przed przystąpieniem do lektury wiedziałem o Robercie Johnsonie, autorze muzyki wyciągniętej Cerberowi prosto z pyska. Już. Nie no, mówię pół żartem, pół serio, bo, oczywiście, jako człowiekowi zarabiającemu na życie opowiadaniem o popkulturze, nie mógł mi się nie obić o uszy jego domniemany pakt z diabłem zawarty na rozstaju dróg, który zapewnił mu talent i nieszczęśliwy żywot. Lecz czytając, dziwiłem się raz po raz, że Johnson nie był jedynym bluesowym muzykiem, który zdecydował się podpisać cyrograf! I tutaj dochodzimy do tej soli w oku, ciernia pijącego mnie w zad. J. M. Dupont, scenarzysta Love In Vain (jeśli nie znacie tego numeru w wykonaniu Johnsona, to znacie interpretację Micka Jaggera i spółki), jest na tyle przekonany o udziale Lucypera w historii tej muzyki, że moje serce ścisnęło zwątpienie. Czyżby to nie ukochany przeze mnie metal – te szarpidruty długowłose! – lał na uszy Szatana miód, a raczej gorejącą smołę? Zupełnie poważnie nie mogłem przestać o tym podczas lektury myśleć. Bo jak to tak? Toć wymalowani trupią farbą i wyżynający sobie odwrócone krzyże na czołach smutni panowie powinni być depozytariuszami zapisanych w czeluściach piekielnych nut i wideł wiolinowych. Kojarzycie może klip Tenacious D do kawałka Tribute? Tam diabelski rock and roll przerósł samego diabła! Lecz dość o tym. Bo, pomijając moje fiksacje, rzeczony komiks to kawał znakomitej roboty. Encyklopedycznemu zacięciu Duponta (udokumentowanemu podanymi pod koniec albumu źródłami) niejako przeciwstawiono fenomenalne, duszne rysunki artysty legitymującego się pseudonimem Mezzo. To na nich amerykańskie Południe jawi się niczym przedsionek piekła. To dzięki nim oferuje się nam spojrzenie na świat, który był, minął i niewielu otrzymało do niego wejściówkę. Oto nasz bilet. P.S. Zgadnijcie, czego słucham, pisząc te słowa? Macie rację: The Rolling Stones.
fot. materiał prasowe

300 / Frank Miller – Lynn Varley / wyd. Egmont

Ciężko było mi ugryźć wyobrażoną sobie przez Franka Millera historię legendarnej niemal bitwy Spartan z Persami, do której doszło przed setkami lat pod Termopilami, bo zapamiętane z komiksu kadry rozrzedzone zostały w mojej pamięci przez film Zacka Snydera. I jakoś tak się złożyło, że od dawna nie wracałem do 300, całkowicie usatysfakcjonowany tą swoistą interpretacyjną dwoistością, jaka uwiła sobie gniazdko pod moją czaszką. Ale kolejne, piękne zresztą, wydanie rzeczonego albumu prędko obnażyłem, zrywając zeń folię i zasiadłem do lektury. Przeczytałem, jak niegdyś, za jednym zamachem, choć powiedzmy sobie wprost, że nie jest to żadna cegła, herbata nie zdążyła mi dobrze przestygnąć, a już dotarłem do ostatniej strony. Po drodze jednak złapałem się na czymś, czego zazwyczaj nie robię, bo i nie jest to rzecz, jakiej można się po czytającym komiks facecie spodziewać: co i rusz robiłem fotki poszczególnym kadrom, planując kolaż do publikacji na Instagramie. JAKIEŻ TO JEST PIĘKNE! Chciałbym móc kiedyś zapytać Millera, ile herbat mu wystygło, gdy planował poszczególne rysunki, ich układ na stronie, kompozycję, to wszystko jest rozplanowane idealnie. Powtórzę – idealnie! 300 mogłoby służyć jako podręcznik dla marzących o komiksowej karierze, bo taką dynamikę udaje się oddać raz na sto pozycji, to trzeba przestudiować z lupą i linijką. Zawsze co prawda preferowałem czarno-białe rysunki Millera (wystarczy spojrzeć, jak spieprzono mu kolorem DK3), ale robota Lynn Varley to mistrzostwo świata. Lecz co z tą moją pamięcią? Myliłem się ze swoja interpretacją, czy nie? Otóż nie mam pojęcia. Nie potrafię odpowiedzieć, czy dany kadr zapamiętałem jako ikoniczny, bo zawsze mi się takim wydawał, czy to zasługa cholernego Zacka Snydera. I absolutnie o to nie dbam.
Źródło: Egmont
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies (https://www.facebook.com/killallmovies/)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj