Pół wieku poezji później - kulisy tworzenia fanowskiego filmu ze świata Wiedźmina [WYWIAD]
O tym, że fani prozy Sapkowskiego postanowili wziąć sprawy we własne ręce i stworzyć film w wiedźmińskim uniwersum, wiadomo już od dłuższego czasu. Projekt ten powstawał cztery lata i pewne było, że będzie się różnił od innych fanfilmów...
O tym, że fani prozy Sapkowskiego postanowili wziąć sprawy we własne ręce i stworzyć film w wiedźmińskim uniwersum, wiadomo już od dłuższego czasu. Projekt ten powstawał cztery lata i pewne było, że będzie się różnił od innych fanfilmów...
Z planowanych kilku minut rozrósł się do ponad stu, stając się pełnoprawnym pełnometrażowym obrazem. W bohaterów wcielili się profesjonalni aktorzy, tacy jak Mariusz Drężek, Magdalena Różańska, Marcin Bubółka, Kamila Kamińska czy Zbigniew Zamachowski, który powrócił do roli Jaskra. Do pracy całkowicie non profit nad filmem Pół Wieku Poezji Później angażowało się coraz więcej zafascynowanych pomysłem osób, często zajmujących się filmem zawodowo. Po prostu chcieli. Z pasji, zajawki. Bo pomysł ewoluował w naprawdę poważny projekt, fascynował. Ostatecznie zaangażowała się w niego rzesza osób, pracując nad nim często po godzinach, inwestując w niego ogrom swojego czasu wolnego, ale przede wszystkim - nie bójmy się tego napisać - serca. Pomogła też, rzecz jasna, crowdfundingowa zbiórka, pozwalająca opłacić pewne istotne elementy, ale umówmy się, że niespełna sto tysięcy złotych przy tworzeniu pełnometrażowego obrazu to naprawdę niewiele. A jednak wystarczyło.
Choć twórcy dbali o promocję, ta nakręcała się sama. Premiera na youtube odbędzie się w sobotę, wyczekują jej dziesiątki tysięcy fanów (wyświetlenia ostatniego trailera dobijają ośmiuset tysięcy!), pokaźne liczby subskrybentów na youtube czy facebookowym fanpage'u mówią same za siebie. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nie było. Skala projektu przerosła oczekiwania twórców... i myślę, że przerośnie też oczekiwania widzów. Moje przerosła.
Dzień przed umówionym spotkaniem z twórcą i reżyserem Pół wieku poezji później, Jakubem Nurzyńskim, oraz wcielającym się w główną rolę wiedźmina Lamberta, Mariuszem Drężkiem, miałem możliwość przedpremierowo obejrzeć ten film. Film nakręcony przez fanów dla fanów, film, w który pasjonaci włożyli lata pracy, wiedząc, że nie zyskają na nim ani grosza. Tak oto powstał wspaniały list miłosny, nie tylko do sagi Sapkowskiego, ale też do fantastyki. Prezent dla pozostałych miłośników. Oglądając Pół wieku poezji później, pamiętając, że cały ten projekt to pozbawiona budżetu praca garstki zapaleńców, nie da się oprzeć wrażeniu obcowania z czymś naprawdę świeżym i nietypowym, bo bezinteresownym i pełnym głębokich, szczerych uczuć do kina.
Zafascynowany spotkałem się z Jakubem i Marcinem w samym centrum Warszawy, gdzie usiedliśmy nad herbatą (i, w wypadku głodnego Jakuba, miską zupy) i mogliśmy porozmawiać.
Michał Jarecki: Mariusz, jak wyglądały twoje przygotowania do roli Lamberta? Ile w ogóle wiedziałeś o tej postaci przed rozpoczęciem pracy nad projektem, w który byłeś zaangażowany właściwie od samego początku?
Mariusz Drężek: Na początku nie wiedziałem o samym Lambercie zbyt wiele, bo tak naprawdę nasz Lambert wygenerowany został w dalszych losach naszej wiedźmińskiej opowieści. Chłopaki napisali tę postać w zasadzie na nowo - była to nowa materia literacka, do obróbki. Potem już, gdy zaczęliśmy prace, najwięcej roboty nie było przy samej psychologii. Niezależnie kogo gram, w każdą psychologię wgłębiam się tak samo - trzeba to rozgryźć. Prawdziwym wyzwaniem była walka - tutaj musieliśmy dużo trenować i staraliśmy się podejść do tego bardzo rzetelnie. Jak wyszło - to ocenią inni. Kosztowało to kupę roboty, ale - żeby było jasne - było świetnie. Pracowałem z różnymi ludźmi, przyswajaliśmy różne techniki, to zawsze były świetne spotkania - czy z Alanem, czy z Krzysiem z Łodzi. To nasi nauczyciele choreografii, bardzo ciekawi ludzie z wielką zajawką. Dla mnie było to wspaniałe: chodzić na te zajęcia i trochę ponawalać się żelastwem!
Dużo trenowałeś?
Mariusz: W gruncie rzeczy przez te lata, za każdym razem, gdy podchodziliśmy do kolejnej transzy - trenowaliśmy. Zaczynaliśmy kilka tygodni wcześniej i tak, było intensywnie. Ale najfajniejsze w tym wszystkim były spotkania, poznawanie nowych ludzi.
Jak to się w ogóle zaczęło w twoim przypadku? Zaangażowanie cię w ten projekt?
Mariusz: Zadzwonił do mnie pewien młody chłopak, Jakub Nurzyński, i zaproponował współpracę. Wiesz, to było na początku bardzo niewinne. Malutki projekt. Kuba zadzwonił i mówi: krótki metraż, 20 minut, koniec. Wydawało mi się, że ta przygoda to będzie szybka akcja. Okazało się, że wręcz przeciwnie. Przerodziło się to w dużo bardziej epicką historię. Ale właściwie trafiłem tam z przypadku. Prawda, Kubuś?
Jakub Nurzyński: Tak. Było tak, że na samym początku, gdy zbierałem ekipę i obsadę, miałem sporo wakatów, związanych z tym, że wówczas nie byłem jeszcze częścią środowiska filmowego. Ale wśród wielu innych wspaniałych ludzi, wtedy poznałem Bartka Wesołowskiego, który jest kluczowy do udzielenia odpowiedzi na to pytanie - dosłownie tydzień wcześniej zrobiliśmy razem film na konkurs 48 Hour Film Project. Kiedy tylko usłyszał o tym, co robię od razu się zainteresował: "Stary, muszę w tym zagrać, byle co, choćby zwłoki na płocie, ale muszę w tym grać!". Początkowo miałem mu do zaproponowania tylko tekst lektorski do przeczytania, ale od razu się tego podjął. Gdy powiedziałem mu, że dalej szukam wiedźmina, że mam problem, że był casting, ale nikt mi nie pasował, Bartek wypalił: "Ty! A może Drężek!". Kminię, kminię i myślę sobie: no, w sumie... Spytałem o numer. Zadzwoniłem. Mariusz przyjechał do nas do Kazimierza Dolnego na pierwsze zdjęcia realizowane jeszcze lustrzanką... i jakoś to dalej poszło.
Mariusz: Tak. Więc, jak wiele rzeczy w tym projekcie, współpraca zdarzyła się z przypadku, lub z podpowiedzi kogoś zaufanego. Tak to szło.
Ciekawi mnie: dlaczego akurat Lambert? Czy to od początku miał być własnie ten wiedźmin? Jasne, fabuła i format ulegały zmianie względem pierwotnych założeń, ale czy od początku bohaterem miał być on?
Jakub: Tak. Ten element scenariusza, traktujący Lamberta jako głównego bohatera (a także syna Jaskra i Triss) istniał od samego początku. Gdy kręciliśmy to - zgrabnie wówczas nazwane - demo produkcyjne (było to w 2015 roku), już wtedy w roli wiedźmina wystąpił Mariusz. Uznaliśmy z Maćkiem, z którym wymyślaliśmy story, że Geralt jest już naprawdę wyeksploatowany. Polski serial i film, książki, gry, komiksy. Nie chodziło nawet o to, żeby bać się porównań do Żebrowskiego, Rozenka czy rysunków, tylko o to, że już wystarczy. Wystarczy Geralta, fajnie byłoby skupić się na kimś innym. Przez jakąś sekundę rozważaliśmy zrobienie własnego, nowego wiedźmina, ale to była dosłownie sekunda. Stwierdziliśmy, ze fajnie będzie wziąć kogoś, kto w książkach był postacią trzecioplanową, a mimo to wrył się jakoś w pamięć czytelników. Potem, gdy wyszła trzecia część gry, mniej więcej w okolicach pisania scenariusza, okazało się, że tam Lambert odgrywa dużo większą rolę, co działało tylko na naszą korzyść.
Przejdźmy do kwestii budżetu, a właściwie... jego braku. Jak sądzicie: jak to się stało, że za ten niewinny, fanowski projekt zabrało się tyle osób, zajmujących się kinem często profesjonalnie, poświęcając mu swój wolny czas i energię, wiedząc, że nie będzie z tego żadnych profitów? Co waszym zdaniem zadziałało i sprawiło, że ci wszyscy ludzie po prostu zabrali się do pracy, ciężkiej i czasochłonnej, nie zważając na prawdopodobnie sporą szansę porażki?
Mariusz: Wiesz, na początku, gdy pojawiają się pomysły, nikt nie myśli o porażce. My wszyscy... po prostu kochamy swoją robotę. Tylko tyle, serio. Dla mnie najważniejszym momentem jest sam proces produkcyjny. Premiera, to, co później, ma mniejsze znaczenie. Proces twórczy - to jest ważne. To jest w ogóle fascynująca sprawa, ta zajawka. Byliśmy tam, bo lubimy działaś, kreować. Lepiej przecież robić cokolwiek niż nic. Tu było pospolite ruszenie, bo sam temat był mocny: wiedźmin. Fani, fankluby, miłośnicy. Ludzie, którzy kochają ten świat, tę literaturę, licencję. Tak było z moim synem, gdy zadzwonił Kuba. "Wiedźmin. Co o tym sądzisz?" - spytałem go. "Tato, wchodź w to! Natychmiast!" - kiedy zobaczyłem, jak zaświeciły mu się oczy, było jasne, że to działa - sam temat. Moglibyśmy opowiedzieć tak wiele ciekawych historii związanych z powstawaniem tego filmu... Ot, szybka dygresja. Jakoś po roku kręcenia i pierwszych zajawkach w internecie - jest środek wakacji, ja jestem na Mazurach, podchodzi do mnie chłopak, pracownik stacji benzynowej i pyta, cały drżąc: "Czy pan gra w wiedźminie?". "No, tak, robimy coś takiego, jest taka akcja" - odpowiadam. On pyta, czy może pomóc, bo też trochę się interesuje tematem i kinem. Nie wiedziałem, co zrobić. Dałem mu numer do kierownika produkcji, wszystkie ręce na pokład - masz, dzwoń, każdy się przyda. Po 2 miesiącach wpadam na plan, ledwo wchodzę, podbiega do mnie ten chłopak z Mrągowa. Okazał się niezwykle przydatny! Już chyba drugiego dnia zabrakło nam mikroportów. "Mam kolegę w Warszawie, który ma pewną firmę..." - mówi. Bang! Za dwie godziny były mikroporty. Następnego dnia załatwił lampy, które są poważnym wydatkiem. W pół godziny ktoś to dowoził. Siedzimy w Modlinie, w forcie, przyjechał kaskader, zobaczył, że są jakieś możliwości i potrzeby, dzwoni: "ty, robię wiedźmina, potrzebni ludzie, będziesz?". I po godzinie ktoś był. Szło to błyskawicznie. Ludzie słyszeli, że coś takiego robimy i sami oferowali pomoc. Nie mówiąc o rzeszach fanów, którzy przyjeżdżali na plan, 7 rano, oni kompletnie przebrani, gotowi do startu, wyjścia przed kamerę. Takich przykładów jest jeszcze wiele. Wolontariat na najwyższym poziomie oddania i serca.
Jakub: Jest jeszcze piękna historia, odnosząca się też do Janka, rzeczonego chłopaka ze stacji. To, co mnie chyba najbardziej jara w tym projekcie, to droga, jaką przebyli ci wszyscy ludzie. Ja, jako filmowiec, i wszyscy inni. Janek, który pojawił się jako randomowy chłopak ze stacji w Mrągowie, a rok czy dwa lata później scenograf nie wyobrażał sobie planu bez niego. "Nie ma Janka? To chcę zamiast niego czterech dyżurnych, bo nie dam rady!". Była też Paulina, z którą studiowałem w Warszawskiej Szkole Filmowej. Wpadła na pierwszy plan, bo chciała po prostu porobić zdjęcia, nagrać backstage. Podczas ostatnich transz wyciągnięcie jej na plan było o wiele trudniejsze, ponieważ przez te lata stała się bardzo cenionym asystentem kamery – mimo to, znajdowała dla nas czas. Ten rozwój ekipy jest po prostu piękny.
Mariusz: Cztery lata to hektar czasu. Filmy powstają w kilka miesięcy, a tu... Przez te cztery lata zrobiła się z nas rodzina. Siłą rzeczy. Kiedy wszyscy zaczynaliśmy, to cała drużyna, poza mną, była jeszcze w szkole filmowej, niektórzy przed. Przez te lata obserwowałem, jak ze studentów zmieniają się w pełnokrwistych twórców. To było fascynujące, rozwój, przemiany, nauka, progres.
Jakub: Stworzyliśmy fenomen, nie wiem, czy filmowy, ale na pewno socjologiczny. (śmiech)
No, właśnie, szybko zaczęliście wzbudzać zainteresowanie. Wiem, że skrupulatnie działaliście w social mediach. Zebraliście pokaźną liczbę subskrybentów na YouTube czy polubień na facebooku. Czy zainteresowani gromadzili się powoli i systematycznie, czy był jakiś moment przełomowy, w którym nagle ta liczba zainteresowanych znacznie wzrosła?
Jakub: Posłużę się może anegdotą z samego początku. Wiedzieliśmy, że fajnie byłoby sfinansować projekt z crowdfundingu, który wówczas w Polsce jeszcze raczkował... A właściwie, to chyba dalej raczkuje, po prostu nieco prężniej. Stworzyliśmy fanpage, udzielaliśmy się na grupach facebookowych. "Hej, robimy film o wiedźminie!". Nie było to nic nowego, takich fanowskich filmików powstawało dużo i zazwyczaj nie przekraczają kilku minut. Nie widziałem jednak żadnego, który zaangażował profesjonalnych aktorów. No, ale nie było to nic takiego - ot, fanfilm, jeden z wielu. Wiele było takich, które nie zostały ukończone, zaufanie było więc bardzo ograniczone. Żeby znaleźć ludzi, zobaczyć, czy jest szansa na kogoś, kto pożyczy kostium czy wpadnie na plan, szukałem wydarzeń. Znalazłem jedno: LARP Witcher School. Larpowcy jeżdżą tam raz na pół roku, przebierają się, mają tydzień z życia wiedźmina. Ja, jak ostatni stalker, wysyłałem wiadomości wszystkim oznaczonym na zdjęciach. Ctrl+c, ctrl+v, ej, słuchajcie, robimy taki film, może pomożecie. Ci ludzie, zamiast olać jakiegoś dziwaka, który do nich wypisuje (a pisałem w ostatni dzień larpów, gdy wszyscy mogli wymienić się informacją: ej, napisał do mnie taki ziomek, o, do mnie też!), zareagowali. Wysłałem chyba ze sto wiadomości, o dziwo, zdecydowana większość odpisała, spora część wykazała szczerą chęć pomocy. Nie każdą ofertę mogliśmy przyjąć (część larpowców musiałaby dojeżdżać z daleka), ale sam fakt, ile osób odpowiedziało na taki randomowy calling, bardzo dużo znaczył. No i potem rubikon: przyjście Mariusza i Zbigniewa Zamachowskiego. Projekt robiony przez anonimowych ziomków zaczął być brany bardziej na poważnie, bo oto mamy Drężka, mamy Zamachowskiego. Mamy aktorów kojarzonych z nazwiska i twarzy. W tym momencie, gdy wrzuciliśmy demo produkcyjne z projektu na PolakPotrafi.pl, nazbieraliśmy chyba największą ilość obserwujących. Teraz przybywa ich średnio po sto, stokilkadziesiąt miesięcznie, ale wtedy... To był skok o jakieś 800%. I rośnie, rośnie... Aktualnie nasza promocja wygląda naprawdę profesjonalnie dzięki heroicznej pracy Brunona Hawryluka.
Czy ze Zbigniewem Zamachowskim faktycznie było tak, że po prostu zadzwoniliście z propozycją, a on na to: spoko, jasne, wchodzę w to?
Jakub. Tak... To też było zabawne. I pokazuje rozwój skali projektu. Wypadł mi aktor z roli sołtysa, dwa dni przed zdjęciami okazało się, że nie ma kto go zagrać. Ktoś proponuje: weźmy tego epizodystę. Ale byłem niechętny, to niełatwa rola, to musi być ktoś inny. Pytam się kogoś o numer Andrzeja Strzeleckiego, biorę, dzwonię. Dwa dni później - Andrzej na planie. I chyba wszyscy, którzy go zobaczą zgodzą się, że to jedna z najbardziej uroczych kreacji. A co do Zbyszka - też było zabawnie. Studiowałem jeszcze filmoznawstwo, ale jeszcze nie zacząłem nauki w szkole filmowej (mówiłem wszystkim, że jestem studentem filmówki, tak jakbym już coś tam robił, a dopiero się dostałem). Numeru do Zbyszka szukałem dobre półtora miesiąca. Miałem koleżankę uczęszczającą do szkoły, w której Zbyszek wykładał, ale kategorycznie odmawiała mi, gdy prosiłem ją o ten numer. No i potem, z półtora miesiąca później, w Piwnicy pod Baranami, w kultowym krakowskim miejscu, po równie kultowym spektaklu i kultowej imprezie, poznałem Rafała Jędrzejczyka, który znał kogoś, kto znał kogoś, kto miał numer do Treli, który miał numer do Zamachowskiego. Po długim czasie, w ten chory sposób, znalazłem ten numer. Zadzwoniłem, Zbigniew nie odebrał. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak wygląda życie aktorów, więc nieco się załamałem: olał mnie! Więc napisałem długiego smsa. I od tego czasu zwykle piszę smsy, bo jednak prędzej przeczyta się wiadomość, niż odbierze od anonimowej osoby. Nie wiem, jak u Mariusza.
Mariusz: Ja zawsze odbieram i rozmawiam!
Jakub: Zbyszek oddzwonił po godzinie, pogadaliśmy. Później się spotkaliśmy, już ze scenariuszem. Powiedział: wchodzę w to. Tyle. Ludzie w tej kwestii oczekują niezwykłej opowieści, ale wyglądało to własnie tak: cześć, Zbyszek, chcesz znowu być Jaskrem? Oto scenariusz! - Jasne, okej! Z jego ówczesnym entuzjazmem mogło się równać tylko jednoznacznie pozytywne zaskoczenie, gdy rok później dostał do rąk dłuższy scenariusz, w którego pisaniu pomogłem nieocenionej dwójce scenarzystów, czyli Brunonowi Hawrylukowi i Darkowi Gabryelewiczowi – to oni zaproponowali mi historię o wiele bardziej dojrzałą i rozbudowaną niż na początku.
Mariusz: Myślę, że Zbyszek mógł mieć motywacje podobne do moich. Po prostu lubimy spotkania z ludźmi, wchodzenie w nowe interakcje, światy. Wiesz, przykładowo: dzwoni do mnie ostatnio studentka pierwszego roku Akademii Teatralnej i prosi, żebym zagrał w jej egzaminie. A ja na to: jasne. Robię to, non profit, oto moja cegiełka dołożona do świata edukacji w tej naszej krainie. Uczestniczymy w próbach, pomagamy... Kto im pomoże, jak nie my? Nam też ktoś kiedyś pomógł. Prosta zasada: trzeba się odwdzięczać za to, co dostało się od losu. Mówiąc pompatycznie. (śmiech)
Przejdźmy więc do pytania o największe wyzwanie realizatorskie. Co to było? Która sekwencja okazała się najtrudniejszym elementem przez te wszystkie lata?
Jakub: Mnie, jako reżysera, najwięcej nerwów kosztowały sceny realizowane w trakcie ostatnich dwóch transz w 2018 i 2019. Sceny właściwie batalistyczne. Niezliczona ilość prób, przygotowań z kamerą, została brutalnie zweryfikowana przez rzeczywistość planową. Przychodzimy na plan, okazuje się, że przez miesiąc od ostatniej wizyty w lokacji okolica się zmieniła, w jednych miejscach jest więcej piachu, w innym miejscu woda odkryła kamienie, równe podłoże z treningów okazuje się nagle mocno kamieniste, Mariusz może też coś o tym powiedzieć... Było to dla mnie bardzo stresujące. Nie mogliśmy sobie pozwolić na to (jak w normalnych filmowych warunkach), żeby walczyć atrapami mieczy, czy to gumowymi, czy plastikowymi, i tylko zbliżenia rzucać na prawdziwe żelazo. U nas każda broń była prawdziwa, miała swój ciężar, i nawet po bruzdach na ostrzach było widać, do czego na co dzień służy (używają jej rekonstruktorzy historyczni oraz sportowcy uprawiający bohurt). Każdy dubel kosztował mnie modły do wszystkich bóstw, jakie zna ludzkość, żeby nic się nie stało - czy walczącym, czy operatorowi, który z kamerą starał się podejść jak najbliżej (szybko zrozumiał, jak bardzo jest to ryzykowne). Tak, to było najtrudniejsze... To, i poprzednia transza, walka samego Mariusza z sześcioma czy siedmioma chłopakami w nierównym, pnącym się w górę korytarzu.
Mariusz: Tak, dla mnie też, biorąc rzecz jasna pod uwagę fizyczność. Rzeczywiście, sekwencja w Modlinie, gdzie szedłem pod górę ze 200 metrów, wchodząc w kolejne zwarcia... Miałem na oczach soczewki, ciało obce, które dawały się we znaki po 10 godzinach. Ograniczały też widoczność. Dochodziły do tego światła: naszym światłem było naturalne światło pochodni. Zapalało się ich 10, szedł cały ten dym... Widziałem tylko półcienie. Mamy te walki wyreżyserowane, ale w pewnym momencie, przyznam, modliłem się, żeby wrócić cało do domu tego dnia. To było, kurwa, Sin City. Widzę cień, wiem, że muszę odbić w lewo, potem w prawo, zawinąć gościa na ścianę... Wiem to, ale nie widzę, więc czasem działam nieco po omacku. Cóż, trzeba było się tego nauczyć, wszystko musiało być precyzyjnie wyreżyserowane. Musieliśmy być czujni. Na szczęście jesteśmy cali i zdrowi.
Owszem, udało się - w ostatecznym efekcie naprawdę nie widać, że mieliście z tym jakiekolwiek problemy.
Jakub: Pochodnie to w ogóle jest słowo, na które połowa ekipy reaguje traumatycznie. To nie była tylko kwestia dymu. Pochodnie mają to do siebie, że gasną, to nie jest żarówka. Najpierw coś się pali, w kolejnym ujęciu gaśnie, jest ciemniej, wychodzi superdubel, ale przecież go nie wykorzystam, bo widać tę różnicę w ujęciach. Scenograf płakał, bo pochodniami przekroczył budżet.
Mariusz: Pochodnie nas wykończyły!
Jakub: Tak. Jak Piotrek usłyszał, że przy ostatniej transzy chcemy znów użyć ognia, ta ostoja spokoju użyła tylu inwektyw, ilu wcześniej nie słyszałem. Cóż, ostatecznie postawiliśmy dwa koksowniki. (śmiech)
Mariusz: Tak, podsumowując: najwięcej problemu sprawiały walki i te nieszczęsne pochodnie.
Jakub: Z organizacyjnego punktu widzenia trudne były też sekwencje w karczmie i na targowisku. Nie chodzi nawet o masę statystów (a wiadomo: kolejna dziesiątka statystów wymaga ściągnięcia kolejnej osoby do do pomocy przy kostiumach, charakteryzacji, może też do dźwięku). W karczmie osiągnęliśmy ekipę osiemdziesięciu paru osób, co dalej dla większości z nas, pracujących w filmie zawodowo, jest na jednym planie czymś niepowtarzalnym.
Mariusz: W ogóle karczma to jedna z moich ulubionych sekwencji. Kamera pięknie pracuje w jednym mastershocie, wszystko świetnie ogarnięte, dla mnie - bajkowa historia.
Jakub: Tak, to była bardzo trudna scena do realizacji. Nie chodzi nawet o samego mastershota. Kręciliśmy tę jedną scenę trzy dni, w samym scenariuszu zajmowała już ponad 5 stron, dzieje się tam wiele rzeczy naraz, nie spoilerując: tu ktoś z kimś ma awanturę, tu dzieje się jedno, tam drugie, dalej jeszcze trzecie i czwarte... Decydująca okazała się tutaj propozycja operatora Michała, który namówił mnie do podzielenia realizacji tej sceny na osobne etiudy, realizowane każda w inny dzień, a ostatniego zagranie szerokich planów, które spoiły te elementy w, jak widać, udaną całość.
Wracając do rzeczy mniej przyjemnych: czy był jakiś moment krytyczny, w którym pomyśleliście sobie: nie, nic z tego nie będzie, to jednak nie wypali, koniec?
Mariusz: Było mnóstwo trudnych momentów, gdzie coś waliło się na głowę, czy pracowaliśmy osiemnastą godzinę. Ale nie, nie mieliśmy takich momentów. Robimy, pracujemy, jakoś to będzie.
Mariuszu, z czego jesteś - biorąc pod uwagę cały projekt - najbardziej zadowolony?
Mariusz: Że gram. Po prostu. Z całości. Że jestem w tej historii. Że odbija się to ona tak wielkim echem. To miała być niewinna igraszka, a zrobiło się z tego coś dużego. Ludzie czasem zaczepiają mnie na ulicy, wiedźminem mnie zwąc. (śmiech) Taką to miało przebitkę - to niesamowite. Jestem zaskoczony, serio. Co podobało mi się najbardziej? Bardzo głupio to zabrzmi, ale naprawdę: wszystko. Ja po prostu jestem bardzo szczęśliwy, że miałem taką przygodę. Z perspektywy czasu patrząc, cóż, wiele rzeczy zrobiłbym inaczej, ale tak to jest już z filmem. Raz się rzucasz, robisz coś, to utrwala się na taśmie. Tak już jest. Ale nie ma nic, z czego byłbym naprawdę niezadowolony. Jestem szczęśliwy i wdzięczny.
Przetarliście w Polsce pewien szlak. Być może zainspirowaliście innych, wam podobnych, udowodniliście przecież, że takie przedsięwzięcia mają szansę na powodzenie. Jakie mielibyście dla nich rady?
Jakub: Żeby wyzbyć się wyrzutów sumienia: zbierzcie ekipę z bezdzietnych singli (śmiech). Serio, przez większość filmu targały mną ogromne wyrzuty sumienia, gdy słyszałem, że ktoś musi już wracać do dzieci, którym przez nasz projekt nie mógł poświęcać tyle czasu, ile by chciał, czy że musi ratować swój związek, również zaniedbany przez naszego wiedźmina.
I bywało ciężko. A tak poza tym, cóż, trzeba znaleźć osoby, na których zawsze można polegać. Takie, które nie pozwolą ci zwariować, ani się poddać. Tutaj muszę wyróżnić montażystę Szymona Raczkiewicza, kierownika produkcji Janka Kaweckiego i wcześniej już wspominanego Brunona. To, wydaje mi się, niełatwe, ale kluczowe.
Mariusz: I nie bać się. Nie bać się działać, próbować, pogadać, zadzwonić, jak choćby Kubuś do Zbyszka. Próbować, próbować, realizować marzenia. Nie ma czego się bać - najwyżej się nie uda, i co? A jak się uda, to będzie pięknie. Wszystko jest rozwojem. Zachęcamy wszystkich do realizacji swoich pragnień!
Źródło: zdjęcie główne: zrzut ekranu ze zwiastuna
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat