Wygląda na to, że Amerykanie nie oswoili się z końcem mitu o podboju gwiazd. Zarzucenie programu kosmicznego tłumaczy się w sposób najprostszy z możliwych – nie kalkulowało się, więc interes został zamknięty, a odcisk stopy Armstronga z wolna zasypuje księżycowy pył. Ekonomia ma tę okropną wadę, że nie dostarcza satysfakcjonujących wytłumaczeń i trzeba wymyślać inne. Stąd legenda o studiu filmowym, gdzie nakręcono sławetne lądowanie. Stąd też film „Apollo 18”, kolejne mockumentary, tym razem w lunarnej scenerii.

[image-browser playlist="606479" suggest=""]

Dowiadujemy się, dlaczego tak naprawdę zarzucono loty księżycowe. Trójka astronautów udaje się w lot na naszego satelitę; jeden zostaje na orbicie, dwójka zasuwa po próbki. Sprawy oczywiście się kwaszą. Kłopoty zaczynają się od znalezienia drugiego lądownika i trupa sowieckiego astronauty. Wkrótce stanie się jasne, że fantaści przełomu wieków mieli rację i Księżyc jest zamieszkany. Czemu wcześniej nie wypatrzyliśmy jego lokatorów przez teleskopy? Dlaczego nie dostrzegł ich Armstrong? A przecież patrzył na nich – w każdej minucie. „Apollo 18” posiada liczne wady, lecz sam pomysł na ukrycie monstera zasługuje na uchylenie kapelusza.

Zdziecinniała część mojej osoby niecierpliwie czekała na premierę „Apollo 18”, w czasie seansu dorosłość wzięła górę i odrobinę się rozczarowałem. Czy zawsze muszę pisać tutaj o tym, co mnie zachwyciło? Niekoniecznie, zwłaszcza, że zawód przyniosły dokładnie te elementy, na których rozwinięcie tak się radowałem oglądając trailer. Mockumentary najczęściej oferuje dynamiczny chaos, kiedy operator małpuje ruchy jednego z aktorów. Tymczasem reżyser Gonzalo postawił na długie, statyczne ujęcia z kamer zamontowanych na lądowniku, dźwięk to trzaski sprzętu przemieszane z kosmiczną ciszą, innymi słowy – nie jest to film na nasze, niespieszne czasy, co należałoby radośnie wybaczyć. Do tego dochodzi samograj w postaci kosmicznej przestrzeni. Martwa pustka z żyjącą kropką naszej planety działa w każdym rozdaniu. Ale gdzieś, w warstwie realizacyjnej frapującego konceptu zaginęli ludzie i potwory. Domyślam im sensy, zmieniam przeznaczenia.

Dziwne rzeczy stały się z naszą, kosmiczną fantastyką. Może jej nie rozumiem? Może nigdy nie była mi bliska? W każdym razie ten nurt odzwierciedla nastroje cywilizacyjne. Kiedy pół wieku temu wydawało się, że zaraz pofruniemy na Marsa, potwory z innych ciał niebieskich były tyleż straszliwie, co możliwe do pokonania. Jakoś przegnaliśmy porywaczy ciał, prawda? Potem powstawały płody międzygalaktycznego optymizmu. Wesoła załoga dobrych wujków załadowanych na „Enterprise” niosła uniwersalne wartości mieszkańcom Wszechświata, stara trylogia „Gwiezdnych wojen” udowadniała, że tylko demokraci zapanują nad kosmosem (o czym jest nowa trylogia, po prostu nie rozumiem). Gdy okazało się, że, proszę państwa, zostajemy na naszej niebieskiej kuleczce, kosmos natychmiast upostaciowił się w alienie Ridleya Scotta. Zmienił się w coś dzikiego, barbarzyńskiego, czego nie sposób zwyciężyć, tak jak nie da się wybić wszystkich pszczół w roju. Barkerowskie piekło „Ukrytego wymiaru” tylko wzmocniło oczywistą tezę: jeśli pomkniemy ku gwiazdom, w najlepszym razie wrócimy przetrzebieni, podkulając ogony.

[image-browser playlist="606480" suggest=""]

„Apollo 18” stanowi krok dalej. Obcy na pokładzie Nostromo był potworem najlepszego autoramentu. Dość powiedzieć, że choć wszyscy próbowali, nikt go nie podrobił. Piekło, które przywiózł ze sobą „Event Horizon” wywodziło się z najlepszych tradycji infernalnych. Tymczasem księżycowe monstra, mimo niezwykłej pomysłowości twórców, skarlały dosłownie i metaforycznie: są brzydkie, małe i biedne niczym mokre szczury wyrzucone bez ostrzeżenia na jałową ziemię. Dzielna Ripley załatwiłaby sprawę w kwadrans, mielibyśmy więc shorta. Czy to znaczy, że coraz łatwiej nas przestraszyć? Raczej nie. Okres przerażenia kosmosem definitywnie minął. Kultura popularna wystawia teraz znaki ostrzegawcze na drodze, gdzie, jak to na znaku, zamiast potwora znajduje się tylko jego wyobrażenie.

Właśnie uświadomiłem sobie, że przynależę do pierwszego pokolenia, które niczego nie będzie zdobywało. Właściwie, zdobywanie jako sam pomysł na życie wydaje się zupełnie wypalone. Wcześniej mieliśmy Magellana z Kolumbem, Gagarina z Armstrongiem, teraz lot na głupiego Marsa jest równie prawdopodobny jak to, że Pippa Middleton poślubi Marylina Mansona. Przestrzeń wokół została zaznaczona, więc zwracamy się ku sobie samym, w sobie dłubiemy i siebie tym dłubaniem próbujemy uszczęśliwić. Używając jedynej metafory, jaka przychodzi mi do głowy, z kultury lwów salonowych przeszliśmy do kultury onanistów. Przyjemność podobna, kłopotów mniej. Ale czy o to chodzi?


[image-browser playlist="601840" suggest=""]

Autorem tekstu jest Łukasz Orbitowski, pisarz i felietonista, a sam felieton można przeczytać również w grudniowym numerze "Nowej fantastyki". W ramach współpracy prezentujemy go Wam także na łamach Hatak.pl.

Czytaj także: Grudniowa "Nowa Fantastyka" w sprzedaży
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj