Trzecia faza MCU - wnioski po latach. Co zadziałało najlepiej?
Jakiś czas temu podsumowałem drugą fazę Kinowego Uniwersum Marvela i zastanawiałem się, jakie błędy względem pierwszej serii udało się naprawić. Czas przyjrzeć się trzeciej fazie, która domknęła Sagę Nieskończoności.
Trzecia faza Kinowego Uniwersum Marvela jest według mnie pokazem najlepszej formy producentów i twórców, którzy rozpędzili tę machinę do granic możliwości. Pamiętam, że był to dla mnie szczyt ekscytacji filmami z logo Marvel Studios. Plansza z tytułami przypisanymi do dat wisiała u mnie na ścianie zamiast kalendarza. Życie toczyło się według kolejnych premier, od Wojny bohaterów do Daleko od domu, a pomiędzy trwały żywe dyskusje. Trudno było znaleźć wtedy krytyków łączonego uniwersum.
Marvel Studios potrafi z pompą promować swoje filmy i do dziś lubię wracać do nagrań z 2014 roku, na których Kevin Feige zapowiada kolejne tytuły. Wymyślono nawet trolling, umieszczając na planszy tytuł Captain America: Serpent Society, co nie było szczególnie atrakcyjne i odnosiło się do mało znanej grupy antagonistów związanych z Zimowym Żołnierzem. Show jednak trwało, a niedługo później Feige zaprosił na scenę Chrisa Evansa i Roberta Downey'a Jr., ogłaszając tym samym inny podtytuł, brzmiący już znajomo: "Civil War". Na scenie pojawił się Chadwick Boseman, którego wybrano na Czarną Panterę - zapowiedziano jego debiut właśnie w trzecim filmie o Kapitanie Ameryce. Boseman na scenie wyglądał trochę tak, jakby miał rozdzielać obu panów, jego postać już w tamtym momencie wydawała się głosem rozsądku, który pogodzi Steve'a Rogersa i Tony'ego Starka. Fani krzyczeli z radości i zaczęli typować, kto znajdzie się w #TeamCap, a kto w #TeamIronMan. Komiksowy event Marka Millara nie był szczególnie chwalony przez krytyków czy czytelników, ale sam koncept był atrakcyjny. Każdy czekał na to, by zobaczyć, jak Braciom Russo uda się ten pomysł przedstawić na dużym ekranie. Jasne, były opinie zachowujące dystans, przypominające, że w MCU jest zbyt mało herosów, żeby wiarygodnie pokazać ten konflikt. W tamtym jednak momencie nie było to istotne, mieliśmy przed sobą szereg głośnych tytułów i nadzieję na spełnienie wielkich oczekiwań.
Na wspomnianej prezentacji zapowiedziano drugą część Strażników Galaktyki, ogłoszono Doktora Strange'a, Czarną Panterę i Kapitan Marvel, a zatem trójkę nowych postaci w MCU, ale wszyscy musieli ustąpić miejsca informacjom o trzeciej części Avengers. Pokazano materiał o Kamieniach Nieskończoności i Thanosa, który ma chrapkę na wszystkie z nich. Zaraz potem na ekranie pojawiło się logo Avengers: Wojna bez granic, co samo w sobie wywołało okrzyki radości, a decybele szczególnie skoczyły w momencie, gdy na dole ekranu pojawiła się pierwsza data, a zaraz potem druga. Stało się jasne, że film zostanie podzielony na części. Oznaczało to dwa wielkie widowiska w odstępie roku, co było już praktykowane w Hollywood.
Zaprezentowano nam perspektywę na widowiska, które podsumują 10 lat Kinowego Uniwersum Marvela i zaoferują nagrodę dla wszystkich widzów, którzy przez te lata inwestowali swój czas i pieniądze w rozwój ogromnej machiny. Thanos czaił się w tle od pierwszego filmu o Avengers, a zatem to był idealny moment, aby doprowadzić do konfrontacji. Tym samym udało się napędzić wszystkie pozostałe projekty, bo każdy z nich mógł wprowadzać widzów do tego wielkiego eventu - Wojna bohaterów pokaże nam podział w szeregach protagonistów na chwilę przed najważniejszą walką; Strażnicy Galaktyki Vol. 2 opowiedzą nam dalsze losy bohaterów, wśród których znajdują się dwie córki Thanosa; Czarna Pantera zaprezentuje Wakandę i miejsce, które może okazać się niezwykle istotne w kontekście walki z Thanosem oraz Kapitan Marvel, którą zapowiadano jako najpotężniejszą bohaterkę ze wszystkich. Walka z Thanosem nie mogła odbyć się bez udziału tak ważnych postaci z komiksów, jak właśnie Król Wakandy, Kapitan Marvel, wspomniany Doktor Strange, ale też Spider-Man, który mógł pojawić się w MCU dzięki umowie zawartej z Sony. Zadebiutował w Wojnie bohaterów i wreszcie fani mieli poczucie, że Peter Parker jest w odpowiednim dla siebie miejscu. Wszyscy w Marvel Studios też mieli tego świadomość, a dzięki tym drobnym sukcesom była wiara w to, że są na najlepszej drodze do spełnienia ogromnych oczekiwań fanów.
Najmniej po prezentacji z 2014 roku czekano na trzeciego Thora, bo chociaż podtytuł Ragnarok sugeruje inspiracje nordyckim końcem świata, to jednak wcześniejsze solowe produkcje o tym herosie nie napawały optymizmem. Niezależnie jednak od mniej ciekawych ogłoszeń, to trzecia faza od początku jawiła się jako coś, co będzie kilkuletnim niezapomnianym doświadczeniem dla fanów na całym świecie. Tym przyjemniejszy płynie wniosek po latach, że te obietnice udało się spełnić.
Trzecia faza łączyła ze sobą debiuty solowe bardzo ważnych postaci (Spider-Man, Czarna Pantera, Kapitan Marvel), ale też mieliśmy coś nowego, jeśli chodzi o sposób łączenia bohaterów w duety. Wcześniej solowe produkcje zawierały przede wszystkim głównego protagonistę, który otaczał się tłem mniej lub bardziej istotnych postaci. Jednak to on od początku do końca był gwiazdą swojej historii. Później zauważono, że duety ważnych postaci działają najlepiej, więc Wojna bohaterów jest konfrontacją Steve'a Rogersa i Tony'ego Starka, Thor łączy siły w kosmicznych walkach z Hulkiem, Kapitan Marvel szuka prawdy o sobie u boku Nicka Fury'ego, natomiast Ant-Man i Wasp odpowiadają wspólnie na pytania dotyczące sfery uczuciowej.
Przy filmach z trzeciej fazy zechciano też powiększyć świat Marvel Studios i akcja nie działa się tylko na ulicach Nowego Jorku. Więcej jest kosmosu, poznajemy Wakandę, udajemy się do San Francisco, a nawet oglądamy niezwykle widowiskowe starcie na lotnisku w Niemczech. Złośliwie niektórzy mówili, że jest to ustawa superbohaterów na płycie lotniska, ale nie mogę się z tym zgodzić, bo kontekst zaprezentowany w filmie i sposób, w jaki Bracia Russo pokazali każdego z bohaterów, to coś niesamowitego. Nawet Ant-Man, który pojawia się na ekranie raptem na kilka minut, ma szansę pokazać coś wyjątkowego i sprawić, że czekamy z niecierpliwością na kolejny film z jego udziałem. Nie mam więc wątpliwości, że trzecia faza została zdominowana właśnie przez styl Braci Russo, który wprowadził trochę szarych kolorów. Ich widowiska były najlepsze i nie dziwi mnie, że dostąpili zaszczytu stworzenia dwóch części Avengers.
Podróże po Europie to jedno. Warto też wspomnieć, że trafiliśmy chociażby do Kamar-Taj w Doktorze Strange'u i otwarto MCU na magię. Do dziś ogromne wrażenie robi na mnie obsada, którą udało się do tej produkcji zaangażować - Benedict Cumberbatch, Chiwetel Ejiofor, Rachel McAdams, Rachel McAdams, Mads Mikkelsen i Tilda Swinton. Wcześniej w niemal każdym filmie próbowano tłumaczyć nadprzyrodzone zjawiska nauką, a magię odrzucano i śmiano się z niej. Doktor Strange jednak pokazuje, że można bawić się w cofanie czasu, zakrzywianie czasoprzestrzeni i prezentowało się to na ekranie bardzo widowisko, przywołując skojarzenia z Incepcją. W wielu elementach geneza Strange'a działa podobnie jak jedynka Iron Mana, ale udało się zrobić za to bardzo kreatywne finałowe starcie.
Szarość Braci Russo przełamywał między innymi James Gunn, który dostał wolną rękę w drugich Strażnikach Galaktyki i stworzył jedno z bardziej autorskich widowisk w historii całego uniwersum. Postawiono też wszystko na jedną kartę w kontekście Thora: Ragnarok i zatrudniono Taikę Waititiego - czarne logo zastąpiono kolorowym napisem, przypominającym stare gry wideo. Udało się stworzyć widowisko wyjątkowo ładne, świetnie nakręcone i pokazujące potęgę Thora, ale też wszystkie niedoskonałości tej postaci i fakt, że jest uczuciową istotą. Waititi znakomicie połączył komedię i dramat, dzięki czemu Asgardczyk zyskał na nowo w oczach fanów i stał się jednym z ulubionych bohaterów, co na tym etapie wydawało się już niemożliwe.
Trzecia faza to też dużo łez, bo na tym etapie naszego przywiązania do bohaterów nie było łatwo żegnać się z częścią z nich. Tony Stark roniący łzę po zobaczeniu nagrania z wypadku jego rodziców, Peter Quill tracący dwóch ojców, ale też pierwsze, bardzo istotne śmierci bohaterów - Iron Mana i Czarnej Wdowy. To był czas pożegnań i nowych początków, dominowały podsumowania i rozliczenia.
Jeśli chodzi o odwagę, to wciąż nie jest w MCU najlepiej, co uwypukla czwarta faza Kinowego Uniwersum Marvela. Fani mogą odczuwać zmęczenie formułą, więc trudniej jest ich zaskakiwać. Może potrzeba jakichś radykalnych zmian? Pamiętam, że sny o Wojnie bez granic i łzy podczas Avengers: Koniec gry były oczyszczające, ale intensywność tego doświadczenia sprawiła, że moje MCU w pewnym sensie dobiegło końca. Przygoda trwa, ale podsumowanie dużej części mojego fanowskiego życia w takiej formule sprawiło, że kolejne projekty już nie wywołują takiej ekscytacji. Dalej kocham ten świat i wszystkie te filmy. Nie ma jednak szans na to, żeby przez najbliższe lata powtórzyć sukces trzeciej fazy, zarówno pod względem jakości filmów, jak i ogólnego przywiązania do tego, co obserwujemy. Tak przynajmniej mi się wydaje, ale dalej jest we mnie nutka nadziei, że jeszcze Kinowe Uniwersum Marvela nie powiedziało ostatniego słowa i może po czwartej fazie czeka nas jeszcze wiele niesamowitości.