Wróg u bram - realistyczne przedstawienie wojny czy hollywoodzka sztampa?
Wróg u bram to bez wątpienia hit, jednak czy realistyczny? A jeśli nie, to gdzie szukać alternatyw... Na to pytanie postaram się Wam odpowiedzieć
Zetknąłem się ostatnio ze stwierdzeniem płynącym z wielu stron, jakoby Wróg u bram był najbardziej realistycznym przedstawieniem wojny, jakie wyszło z Hollywood. Nie ukrywam, że to dość śmiała teza, z którą kompletnie się nie zgadzam, a sam film, gdy wezmę pod uwagę to kryterium, nie znajdzie się nawet w mojej osobistej pierwszej dziesiątce. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż świetna produkcja, do której chętnie wracam i która ma swoje godne zapamiętania sceny, ale jeśli chodzi o realizm... No co tu dużo mówić, są dzieła dużo lepsze. Zrzuciłbym to przede wszystkim na karb tego, że Wróg... jest filmem przesiąkniętym propagandą proradziecką. Pokazuje okrucieństwo wielkiej wojny ojczyźnianej, ale robi to w sposób, delikatnie mówiąc, łagodny względem tego, czego dowiadujemy się z badań historyków. Tak samo bardzo delikatnie potraktowano kwestię politruków i partii socjalistycznej. Jedynie dostaje się Niemcom, oczywiście słusznie, ale motyw: " może nie byliśmy do końca w porządku, ale oni byli gorsi, więc w sumie to my jesteśmy ci dobrzy", nie działa. A już na pewno ma niewiele wspólnego z realnym oddaniem działań.
Żeby jednak nie było, że czepiam się tylko biednego Zajcewa. Problem ten odnosi się do większości dzieł traktujących o II Wojnie Światowej. Nieważne, czy wyprodukowali je Amerykanie, Rosjanie, Anglicy czy nawet my - każda ze stron chce pokazać, że była odważna i bohaterska, jednocześnie mniej lub bardziej - ale jednak! - zagina rzeczywistość na swoją korzyść. Nie do końca jest to też "wina" twórców, bo sposób, w jaki prowadzone były kroniki wojenne w tamtych czasach, oraz zaskakująco duża liczba akt wciąż utajnionych nie pomagają w dotarciu do prawdy. Zwłaszcza że różne strony konfliktu, nawet po tej samej stronie barykady, mają różne narracje tych samych zdarzeń. Jeśli miałbym wskazać jakieś produkcje o WW II, które są najbliższe prawdzie, to byłyby to: Dunkierka, Przełęcz ocalonych, Szeregowiec Ryan i Stalingrad.
Znacznie bliższe realnemu odczuciu, które zapewnia przebywanie na polu walki, są filmy z okresu wojny w Wietnamie. Zamiast poparcia i idealizacji wojny mamy sprzeciw i niechęć, które pchały twórców do jak najmroczniejszego oddania koszmaru walk. I nie mówię nawet o takich moralizatorskich filmach jak Łowca jeleni czy Urodzony 4 lipca, bo te są nieco przerysowane. Natomiast Pluton, Pełny magazynek czy Byliśmy żołnierzami już bardziej skupiają się na samym aspekcie wojny. Gdzieś pomiędzy okresem WW II i Wietnamem mamy jeszcze Koreę i mocno niedoceniane w mojej opinii Wzgórze Rozdartych Serc.
Wbrew popularnemu wierzeniu, że "wojna nigdy się nie zmienia", to, czego doświadczyli nasi dziadkowie i pradziadkowie, różni się od tego, jak wyglądają dzisiejsze pola walki. Zmieniło się też nastawienie do wojny, mentalność, a także gotowość do obierania życia - o czym już kiedyś pisałem, powołując się przy tym między innymi na podpułkownika Dave'a Grossmana i jego książkę O zabijaniu. Przez tę zmianę w myśleniu, momentami wręcz chłodną akceptację wojny, filmy i seriale, które obecnie powstają i traktują o współczesnych konfliktach, mają zupełnie inny wydźwięk. Nie ma co daleko szukać. Generation Kill: Czas wojny, rekonstruujący pierwsze dni inwazji, które w swojej książce opisał Evan Wright, czy też bezsensownie oceniany z góry Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej. Jednak creme de la creme stanowi tu (i długo stanowić będzie) Wojna Restrepo. Ale zaraz, redaktorze Mazanek, Restrepo to dokument! - krzyczy ktoś z tłumu. I tak, i nie, bo jest to pozbawione narracji Cinéma-vérité, kino prawdy, czyli zlepione ze sobą obrazy z życia 2. kompanii 503 regimentu piechoty 173 Brygady Powietrznodesantowej w Dolinie Korengal, najniebezpieczniejszym miejscu na ziemi. Z żadnego wymienionego wyżej filmu nie zobaczycie tak dobrze, jak wygląda "życie" w okopach.