American Gods: sezon 1, odcinek 4 – recenzja
Serial obchodzi swój półmetek, kiedy decyduje się na chwilowe odstępstwo od dotychczasowej narracji. Przez pierwsze trzy odcinki fabuła prowadzona była głównie z punktu widzenia Cienia. Czwarty odcinek serialu przełamuje jednak tę konwencję, skupiając swoją uwagę wyłącznie na jego zmarłej żonie.
Serial obchodzi swój półmetek, kiedy decyduje się na chwilowe odstępstwo od dotychczasowej narracji. Przez pierwsze trzy odcinki fabuła prowadzona była głównie z punktu widzenia Cienia. Czwarty odcinek serialu przełamuje jednak tę konwencję, skupiając swoją uwagę wyłącznie na jego zmarłej żonie.
Git gone jest w całości poświęcony Laurze Moon, której powrót do świata żywych był niespodziewanym twistem fabularnym z poprzedniego epizodu. Jeśli ktoś zastanawiał się, jak to jest możliwe, to właśnie teraz udziela się nam wystarczającej odpowiedzi. Co więcej, fabuła sięga o wiele dalej, prezentując historię Laury od początków jej związku z Cieniem. A jest o czym opowiadać, bo Laura jawi się jako niezwykle intrygująca, zmyślnie wpasowując się do różnorodnego kanonu bohaterów serialu.
Nie da się zaprzeczyć, że takie odstępstwo od dotychczasowej narracji jest orzeźwiające. Stanowi doskonałe uzupełnienie dotychczasowego biegu wydarzeń, a także dodaje swoistego klimatu do i tak wypełnionej po brzegi absurdami atmosfery serialu. Ogląda się to bardzo dobrze, a wątek Laury nie ciągnie się i nie nudzi ani na chwilę. Gładko opowiedziana historia jej związku z Cieniem, dodatkowo wyjaśnia kilka szczegółów z życia głównego bohatera. Chociażby daje wgląd w dokładny powód, dla którego zamknięto go w więzieniu. Co ciekawe, poprzez pryzmat jej postaci, jesteśmy w stanie o wiele lepiej zrozumieć, nie tylko zachowanie głównego bohatera, ale przede wszystkim lepiej go poznać. Paradoksalnie, obserwowanie Cienia z perspektywy Laury, lepiej oddaje charakter jego postaci, niż prawowita ekspozycja, chociażby z pierwszego odcinka. Niby taka drobnostka, a serial zyskuje dodatkowej głębi i wznosi się na inny poziom ze swoją fabułą.
Jak zostało wcześniej wspomniane, sama postać Laury Moon jest niebanalna. Kobieta ewidentnie nie ma łatwego usposobienia, a monotonia pracy w kasynie (gdzie zresztą poznała Cienia) popycha ją do granicy pomiędzy życiem a śmiercią. Laura wydaje się w ogóle nie być zadowolona ze swojego dotychczasowego życia, a jej działania podyktowane są raczej koniecznością niż wewnętrzną pasją. W jej postawie dominuje apatia i pustka, która przejawia się permanentnym braku uśmiechu na twarzy, ciętych komentarzach i surowości w kontaktach z innymi ludźmi. Jej cynizm wydaje się przyciągać Cienia, a jej silna wola jest jedną z tych cech, które zatrzymały go na dłużej. Niestety, dochodzi tutaj do rozbieżności pomiędzy tym, co widzi w swojej żonie Cień, a tym, co tak naprawdę czuje Laura. Albo czego właściwie nie czuje, bo depresja w jakiej tkwi, oddziela ją od jakichkolwiek emocji.
Odcinek śmiało można podzielić na dwie części. Pierwszą jest retrospekcja, opowiadająca losy Laury i Cienia, streszczająca ich małżeństwo i wspólne życie. Dociera do momentu, w którym Laura ginie w wypadku samochodowym podczas wspólnej jazdy ze swoim przyjacielem. Druga część stanowi opis wydarzeń po jej “zmartwychwstaniu”. I mimo całkowitej absurdalności tej sytuacji, stanowi to jeden z najciekawszych wątków całego serialu. Laura posiada nadludzką siłę, która pozwoliła jej uratować Cienia przed atakiem popleczników Techno Chłopca. To właśnie ona jest odpowiedzialna za krwawą masakrę, której świadkiem był półprzytomny Cień, zawieszony bezwładnie na drzewie. Laura dalej nie czuje bólu, a przynajmniej tego w fizycznym wymiarze. Utwierdza nas w tym przekonaniu sekwencja scen, w których albo nosi swoją własną, oderwaną rękę niczym maczugę na ramieniu, lub też bezskutecznie próbuje ją przyszyć na właściwe miejsce. Wszechobecny czarny humor potęguje każdą jej pojedynczą cechę, a swoistego rodzaju punkt kulminacyjny osiąga w spotkaniu z Audrey (żona przyjaciela, z którym zdradziła Cienia). Niewymuszony komizm tej sytuacji i naturalność Laury w stosunku do własnej śmierci sprawia, że odcinek Git gone jest na bardzo wysokim poziomie, jeśli nie najlepszym z dotychczasowych. Przejście nad własnym zgonem do porządku dziennego i negacja praw bogów wobec jej duszy, jest błyskotliwym zabiegiem, podkreślającym jedynie cynizm jej postaci i komizm jej położenia. Śmierć Laury, sprawia że kobieta odkrywa kim tak naprawdę był dla niej Cień. I paradoksalnie wobec jego imienia, jest on jedynym promieniem światła w jej “życiu” jako zombie. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo światłość bije od Cienia, a Laura, jak to potocznie się mówi, idzie w stronę światła. I to właśnie dzięki temu, dociera do hotelu, w którym zastał ją Cień, w poprzednim epizodzie.
Serial bardzo zyskał na tej chwilowej zmianie orientacji. Jako samodzielny odcinek jest małym arcydziełem. Śmiało może być traktowany jako film krótkometrażowy, bez całego serialowego kontekstu. W połączeniu jednak z dotychczasowym wątkiem Cienia, stanowi jedno z najbardziej błyskotliwych fabularnych uzupełnień we współczesnej telewizji.
Źródło: zdjęcie główne: Starz
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1954, kończy 70 lat