Arrow: sezon 6, odcinek 5 – recenzja
Każde pojawienie się Deathstroke'a w Arrow to co najmniej dwa punkty więcej do oceny ogólnej całego odcinka. I tak też było (na szczęście!) i tym razem. Powrót Slade'a Wilsona był wskazany dla tego serialu, ale raczej jest to wyjątek zapewne potwierdzający znaną powszechnie regułę, że Arrowerse się zwyczajnie sypie.
Każde pojawienie się Deathstroke'a w Arrow to co najmniej dwa punkty więcej do oceny ogólnej całego odcinka. I tak też było (na szczęście!) i tym razem. Powrót Slade'a Wilsona był wskazany dla tego serialu, ale raczej jest to wyjątek zapewne potwierdzający znaną powszechnie regułę, że Arrowerse się zwyczajnie sypie.
Chciałoby się wierzyć, że piąty odcinek zatytułowany Deathstroke returns jest niejako powrotem do niezłej formy serialu Arrow z ubiegłego sezonu. W końcu dostaliśmy całkiem niezłą fabułę i realizację na nie gorszym poziomie. Ten epizod skupia się na dwóch wątkach: akcji ratowniczej syna Slade'a Wilsona, w którą angażuje się Oliver Queen oraz na powstrzymaniu dawno nie widzianego Vigillante, który jak się okazuje, jest bliską osobą z przeszłości Dinah. Zwłaszcza ten drugi wątek pokazał, że czasem twórcy potrafią jeszcze pozytywnie zaskoczyć widza niezłym pomysłem na tożsamość jednego z ciekawszych wrogów Team Arrow. Nic to, że później robi się trochę ckliwie i łzawo – scenarzystom udało się stworzyć coś, po czym nikt nie dostaje obstrukcji umysłowej.
Efekt psuła już niemal tradycyjnie agenta FBI, która z uporem maniaka prześladuje już każdego, kto się kręcił lub kręci obok burmistrza Star City. Jeśli wcześniej irytowała nas matka Felicity, tak teraz widzowie znaleźli właśnie kogoś, kto może irytować niemal w takim samym stopniu. Być może twórcy serialu faktycznie mają jakiś pomysł nie tyle na jej postać, co na wątek odkrywania tożsamości każdego z Team Arrow, choć bardziej prawdopodobne wydaje się, że będzie to kolejny nic nie znaczący zapychacz fabularny.
Oczywiście to, na co wszyscy czekali, to Slade Wilson. Inny niż po mirakuru i pobycie na Lian Yu. Wydaje się, że zdecydowanie rozsądniejszy (przynajmniej na pierwszy rzut oka) i chcący odkupić swoje błędy z przeszłości. A przede wszystkim, być tak samo dobrym ojcem jak Oliver Queen. Problem w tym, że jego syn wplątał się w nie lada kabałę i trzeba go wyciągnąć z więzienia w jakimś fikcyjnym państewku. Na ratunek wyrusza z Oliverem, który czuje się zobowiązany pomóc dawnemu przyjacielowi. Sytuacja jak zwykle się komplikuje i do akcji musi wkroczyć nie burmistrz Star City, który pełnił w tej kwestii rolę dyplomaty, a Deathstroke, który traci rozsądek na rzecz ojcowskich powinności.
Cały wątek nie jest zły. Zresztą po dotychczasowych odcinkach może aspirować nawet do miana perełki bądź światełka w tunelu, które pewnie wkrótce i tak zgaśnie. Fajnie było zobaczyć Deatstroke'a w akcji (i mniej udaną sekwencję walki kręconą na jednym ujęciu) i całkiem sensowną intrygę z mimo wszystko przewidywalnym twistem. Dobrze było zobaczyć znów Slade'a, który wciąż ma tą ikrę, jakiej często brakuje poszczególnym przeciwnikom Team Arrow. Zresztą jeśli próbować zacząć wymieniać najbardziej wyrazistych przeciwników, jakich ten serial miał do zaoferowania, to wszystkich dostaliśmy właśnie w tym odcinku i to jest największy plus tego epizodu. W ten sposób udało się też przykryć rzeczy, które najczęściej ostatnio raziły widzów: Daddycity, Olicity i Dicity (czyli całkiem możliwy romans między Diggle'm i Dinah).
Dobrze by było, aby taki poziom, jak w tym epizodzie, był utrzymywany przez resztę sezonu. Z drugiej strony lepiej sobie nie robić wielkich nadziei, tym bardziej, że twórcy niejednokrotnie pokazywali, że scenariusze są teraz pisane tylko po to, aby po prostu były. A właściwie, żeby Arrowerse było ciągle na ekranie, nieważne już w jakiej formie i w jakim stylu.
Źródło: zdjęcie główne: Cate Cameron/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat