Arrow: sezon 6, odcinek 7 – recenzja
Po epizodach ze Sladem Wilsonem Arrow nadal trzyma całkiem niezły poziom, a co ważne – dostaliśmy powrót Oliviera do roli Zielonej Strzały. Być może tylko tymczasowy, ale zapowiada się, że Star City raczej bez niego się po prostu nie objedzie.
Po epizodach ze Sladem Wilsonem Arrow nadal trzyma całkiem niezły poziom, a co ważne – dostaliśmy powrót Oliviera do roli Zielonej Strzały. Być może tylko tymczasowy, ale zapowiada się, że Star City raczej bez niego się po prostu nie objedzie.
Wszyscy mamy jeszcze w pamięci świetny serial Impersonalni, a zwłaszcza jednego z głównych bohaterów, Harolda Fincha, którego grał Michael Emerson. Twórcy Arrow zdecydowali się go zatrudnić do roli – a jakże by inaczej – geniusza komputerowego Caydena Jamesa i trzeba przyznać, że był to strzał w dziesiątkę. Owszem, Emerson gra niemal toćka w toćkę tego samego bohatera co w Impersonalnych, ale to nie przeszkadza, bo w końcu na dłuższy czas dostajemy wyrazistego przeciwnika Team Arrow, który łatwy do pokonania nie będzie.
Jak było to widać zresztą kilka epizodów wcześniej, Cayden James cierpliwie wykonuje kolejne ruchy, przygotowując coś zdecydowanie większego. Przy tym wciąga Olivera i spółkę w swoją grę i manipulując wydarzeniami tak, aby wyjść na swoje i sprawić, aby społeczeństwo odwróciło się od tych, którzy z poświęceniem bronią Star City przed każdym złoczyńcą. Sam Oliver również musi zareagować na to, co się dzieje, choć tu sytuacja jest wymuszona ze względu na zastępującego go Diggle'a. Ten szukając pomocy u Curtisa szkodzi sobie jeszcze bardziej przez co do roli Zielonej Strzały przestał się nadawać. Inna sprawa że poprzednie epizody pokazały, że John Diggle powinien być Johnem Diggle i nikim więcej. Wsadzenie go w zielony kostium, żeby Queen mógł sobie potatusiować nie było najlepszym pomysłem, a sam serial mocno na tym stracił.
Sam odcinek natomiast należy uznać za naprawdę niezły. Owszem, cały czas możemy narzekać na wiele scen akcji, które wypadają najczęściej sztucznie i słabo. Ratuje to jednak całkiem przemyślany scenariusz, a przede wszystkim intryga utkana przez Caydena Jamesa. Specyfiką Arrow zresztą jest to, że aby ten serial miał jako taki poziom, twórcy muszą wrzucić do niego sensownego przeciwnika. Dawniej, kiedy był to Slade Wilson, czy też sezon temu, gdy Oliver mierzył się z Prometheusem, serial zyskiwał. Mniejsze znaczenie miały emocjonalne problemy bohaterów i wątki poboczne. Łatwo było je pominąć i o nich zapomnieć, ponieważ główny przeciwnik ściągał na siebie całą uwagę widza. Gdy do serialu trafiał nędzny przeciwnik, a takim był przecież Damien Darhk (który nota bene odkupuje „swoje” winy w Legends of Tommorow), to wszystko poleciało na łeb, na szyję.
Szkoda, że odpuszczono natomiast wątek Vigillante, którego tożsamość co prawda poznaliśmy, ale nie zmieniało to faktu, że był również jednym z ciekawszych przeciwników Team Arrow.
Wspomnieć trzeba o kwestii agentki FBI Samandrze Watson, która tym razem porywa się na aresztowanie burmistrza Star City i publicznym oskarżeniu go o to, że nocą przywdziewa zielony kostium. Tego wątku nie da się kupić bez mocnego zgrzytania zębów i moim zdaniem jest po prostu ciągnięty na siłę. Być może w tym szaleństwie (a raczej szaleństwie agentki FBI) jest jakaś metoda, ale póki co nie do końca zrozumiała. Ot, gdyby tego wątku nie było serial nie straciłby nic na swoim uroku. A ten serial akurat potrafi czasem naprawdę oczarować. Zresztą kiedyś był naprawdę doceniany tak przez widzów, jak i krytyków. I dobrze by było, gdyby w końcu wrócił na swoje dobre tory, bo choć jest w nim mnóstwo głupot i głupotek, to mimo wszystko nadal chce się go oglądać. Pytanie jak długo?
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat