Avenue 5: sezon 1 - recenzja
Avenue 5 to bardzo dziwaczny serial, który trudno jednoznacznie ocenić. Mimo to spróbujmy. Zapraszam do recenzji.
Avenue 5 to bardzo dziwaczny serial, który trudno jednoznacznie ocenić. Mimo to spróbujmy. Zapraszam do recenzji.
Avenue 5 to produkcja, która zapowiadała się na olbrzymi przebój. Przed ekrany przyciągał nietypowy koncept fabularny i wielki gwiazdor (Hugh Laurie) w roli głównej. Kusiła również interesująca oprawa wizualna. Produkcja sprawiała wrażenie czegoś niebagatelnego, finalnie jednak zawiodła oczekiwania. Serial spotkał się z bardzo mieszanym przyjęciem, zarówno ze strony widzów, jak i krytyków. Mimo to format dostał zamówienie na kolejny sezon. Po obejrzeniu całości, decyzja ta staje się zrozumiała. Da się zauważyć pewną zwyżkę poziomu w ostatnich odcinkach. Tak jakby producenci, niezadowoleni z poziomu opowieści, wymienili całą ekipę scenarzystów. Zacznijmy jednak od początku.
Avenue 5 to opowieść o kosmicznym statku rejsowym, który odbywa właśnie podróż dookoła Saturna. Wyprawa toczy się w wielkich luksusach, nic więc dziwnego, że turyści to głównie przedstawiciele bogatych elit. Statkiem dowodzi Kapitan Ryan Clark – bohater i celebryta w jednym. Charyzmatyczny przywódca oraz jego zastanawiająco przystojna załoga są dodatkową atrakcją podróży. Sielanka kończy się niespodziewanie, gdy dochodzi do awarii, która sprawia, że turyści nie będą mogli wrócić do domu. Zostają uwięzieni na pokładzie Avenue 5 na długie lata. Co gorsza, okazuje się, że Ryan Clark jest oszustem – podstawionym aktorem, który ma robić dobre wrażenie na mostku kapitańskim. Prawdziwy dowódca ginie niespodziewanie w przestrzeni kosmicznej. Na Avenue 5 wybucha wielki chaos, który starają się opanować członkowie załogi oraz obsługa pokładowa. Niestety ich rozgarnięcie również pozostawia wiele do życzenia, wynikiem czego sytuacja z dnia na dzień się pogarsza.
Mamy więc klaustrofobiczną przestrzeń, setki spanikowanych ludzi, osoby na wysokich stanowiskach, które absolutnie nie powinny się tam znaleźć i konwencję science fiction. Wyborny punkt wyjścia dla postmodernistycznej opowieści z przymrużeniem oka. Całość jest bowiem komedią, czy też taką w zamiarze ma być. Niestety, już po obejrzeniu pierwszego odcinka zdajemy sobie sprawę, że w serialu coś jest nie tak. Kolejne seanse utwierdzają nas w tym przekonaniu. Niby wszystko znajduje się na swoim miejscu: świetne scenografie, doskonałe kostiumy, reżyseria bez zarzutu, koncert aktorski w wykonaniu Lauriego. A jednak, z każdym następnym odcinkiem niesmak narasta. Gdzie leży problem tego formatu? Kto zrobił tutaj błąd?
Avenue 5 jest serialem absolutnie nieśmiesznym. Osoby piszące poszczególne odcinki w dziewięciu na dziesięć przypadków nie trafiają z dowcipem. Poszczególne odsłony trwają około 25 minut i praktycznie przepełnione są dialogami nastawionymi na komizm. Bohaterowie strzelają żartami jak z karabinu maszynowego, jednak zamiast ostrej amunicji mają ślepaki. Wynikiem tego, tam, gdzie w zamiarze ma pojawić się cięta riposta, dostajemy sflaczały i nieśmieszny gag. Uczucie zażenowania potęguje gigantyczna ilość takich momentów. W Avenue 5 mówi się dużo i bardzo szybko, jednak większość z tego, co słyszymy, nie ma ładunku komediowego.
Na nic idą więc aktorskie szarże Hugh Lauriego. Zupełnie nie sprawdza się przerysowany image Josha Gada. Wyborny punkt wyjścia rozmywa się w zalewie miernego scenopisarstwa osób, które bardzo chcą być zabawne, ale nie znają granicy pomiędzy śmiesznością a celnym żartem. Jedyną postacią, która broni się pod tym względem jest znany z Biura, Zach Woods. Aktor wciela się w pracownika statku, odpowiedzialnego za kontakt z pasażerami. Jego postać pod względem humoru prezentuje się dużo lepiej niż pozostali i w kilku miejscach doskonale nawiązuje do kultowej kreacji z Biura. Momentami wygląda to tak, jakby artysta, mając świadomość niskiego poziomu żartów proponowanych przez scenarzystów, wziął sprawy w swoje ręce i sam pisał swoją postać.
Tak wygląda pierwsza połowa serialu. Dochodzi do tego jeszcze fabularny chaos, ponieważ potencjał punktu wyjścia zostaje zmarnowany, a bohaterowie głównie biegają w kółko, krzycząc na siebie nawzajem. Twórcy nie wykorzystują osobliwej sytuacji, w której znalazły się postacie, żeby zbudować coś niezwykłego i nietypowego. Brak tutaj odwagi twórczej, nie licząc momentów, w których bohaterowie obrzucają się kwiecistymi inwektywami. Na szczęście w drugiej połowie serialu poziom dowcipu nieco wzrasta. Symbolem tego jest najlepszy odcinek w serii, w którym do załogi i pasażerów dociera informacja, że na statku zaczyna brakować tlenu. Podróżujący muszą zacząć go oszczędzać, wynikiem czego krzyki, głośne rozmowy, kichnięcia i kłótnie stają się zakazane. Dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, kiedy to stand-uper zatrudniony, by umilać czas podróżującym, musi palić swoje puenty i opowiadać nieśmieszne dowcipy, żeby nie prowokować wybuchów śmiechu. Na uwagę zasługuje też epizod, w którym pojawia się portret Jana Pawła II stworzony z fekaliów. Nie będziemy tutaj jednak rozwijać tematu. Każdy powinien to zobaczyć na własną odpowiedzialność.
Ostatni odcinek pierwszej serii pozostawia niedosyt. Widz czuje podświadomie, że z tak świetnym konceptem można było zrobić dużo więcej. Z drugiej strony, nie można nic zarzucić estetyce, która spełnia swoją funkcję. Wszystko jest tak kiczowate i groteskowe, że trudno traktować na poważnie to, co widzimy na ekranie. Serialowi brakuje przede wszystkim celnego humoru i pomysłowych fabularnych wolt. Poprawa w tym segmencie przyniosłaby znaczący skok jakości. Jeśli serial ma odbić się od dna w drugim sezonie, trzeba wymienić scenarzystów. W innym wypadku potencjał wciąż będzie niewykorzystywany.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat