Banshee: sezon 4, odcinek 3 i 4 – recenzja
Serial Banshee przyzwyczaił nas do tego, że nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Przyzwyczaił nas również do bezkompromisowego scenariusza i akcji. Choć jesteśmy w połowie czwartego, ostatniego zresztą sezonu, to przyspieszonego bicia serca na razie nie uświadczyliśmy.
Serial Banshee przyzwyczaił nas do tego, że nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Przyzwyczaił nas również do bezkompromisowego scenariusza i akcji. Choć jesteśmy w połowie czwartego, ostatniego zresztą sezonu, to przyspieszonego bicia serca na razie nie uświadczyliśmy.
Można znaleźć w Banshee pewną analogię z początkiem poprzedniego sezonu. Pierwsze odcinki wprowadzały dość senną atmosferę przystającą do małomiasteczkowego Banshee. Wtedy był to wstęp do naprawdę mocnych wydarzeń, które co wrażliwszych widzów mogły przyprawić o palpitacje. Teraz tak naprawdę trudno ocenić, co nas może czekać w drugiej połowie sezonu.
Pewną nowością jest to, że niemal każdy kadr i scena dają mocno odczuć, iż powoli żegnamy się z jedną z najlepszych produkcji telewizyjnych ostatnich lat. Niestety producenci na razie sprawiają wrażenie, jakby nie potrafili udźwignąć historii, która pierwotnie była rozpisana na pięć sezonów, a musi zakończyć się po czterech. Żeby godnie rozstać się z widzami, musieli mocno okroić pierwotne założenia i zwyczajnie pójść na skróty, a to daje się odczuć nie tylko w dwóch najnowszych odcinkach.
Przede wszystkim główny wątek napędzający działania tak Hooda, jak i Proctora, który trzęsie miastem, siedząc tym razem w fotelu burmistrza, wydaje się nieadekwatny do tego, co serwowano nam w poprzednich sezonach. Sprawa morderstwa siostrzenicy Kaia, Rebekki, nie wywołuje takich emocji, jakich byliśmy świadkami w przypadku Chaytona. Co więcej, sprowadza całą produkcję do zaledwie mrocznego kryminału z prawdopodobnie rytualnymi morderstwami w tle. To zdecydowanie nie pasuje do klimatu serialu, jaki przez ostatnie trzy lata wypracowali producenci. Jeśli w ten sposób chcieli pokazać zmiany, jakie zaszły w Hoodzie, czy też to, w jaki sposób radzi sobie z jej śmiercią Proctor, to chyba strzelili sobie w stopę. Obie postacie w takiej roli wypadają słabo i nienaturalnie. To nie są bohaterowie dramatyczni, co udowadniali w poprzednich sezonach, działając brutalnie i bezkompromisowo. Byli bezlitośni i czuć było przed nimi nie tyle respekt, co nawet strach. Obecnie tylko momentami przypominają siebie sprzed lat.
To, co nie udaje się w przypadku Hooda i Proctora, wypada dobrze przy Jobie, który wreszcie wrócił do produkcji. Sam jego powrót wypadł jednak dość blado. Przede wszystkim kulawo wygląda to, że wcześniej przez blisko 20 miesięcy nikt nie potrafił go odnaleźć. Teraz zajęło to zaledwie kilkanaście minut ekranowych, a sama akcja odbicia Joba to niemal profanacja Banshee. Całość wygląda jak popołudniowe spotkanie starszych panów przy herbatce. Job po wielomiesięcznych torturach jest cieniem samego siebie i w niczym nie przypomina tej barwnej postaci, którą pokochali widzowie. Obecnie to zamknięty w sobie człowiek, który walczy z demonami przeszłości. Mimo powrotu do „domu” Job nawet nie próbuje wrócić do wizerunku transseksualisty, a przy tym genialnego hakera. Można powiedzieć, że jego osobowość, a wraz z nią wizerunek zewnętrzny, zgniła i nie wiadomo, czy odrodzi się w tej postaci, za którą wszyscy tęsknią.
Ciekawie prezentuje się natomiast prywatna vendetta Carrie przeciwko Proctorowi, który będąc burmistrzem, robi już praktycznie wszystko, co chce, naturalnie wbrew prawu. Dzięki pomocy Bunkera jest w stanie sabotować wszystkie jego działania. Od razu widać, że w pewien sposób próbuje zastąpić nieobecnego przez długi czas Hooda, który przecież nie cackał się z Proctorem, a przy okazji dać odczuć społeczeństwu, że jakaś sprawiedliwość jednak istnieje. W tym przypadku możemy mieć pewność, że jej prywata będzie prowadzić do tragicznego finału.
Warto wspomnieć też o samym Kurcie Bunkrze. To postać, która w drugiej części sezonu zapewne odegra ogromną rolę w walce z nazistami, do których przecież sam do niedawna należał. Widać, że każde jego działanie (w tym współpraca z Carrie) prowadzi do zniszczenia kontrolowanej przez Proctora (a jakże!) grupy nazistów, której jednym z liderów jest brat Kurta - Calvin. Ich relacja od początku jest mało braterska, ale to nie dziwi, ponieważ Calvin osobiście wylał na swojego brata żrącą substancję. Była to zemsta za opuszczenie szeregów nazistów. Teraz Kurt każde działanie podporządkował temu, by zniszczyć całą organizację, a przy tym zemścić się na bracie. Choć w jednej ze scen mówi, że nie zabije Calvina, to nieuchronnie wszystko prawdopodobnie będzie do tego prowadzić.
Na koniec jeszcze parę słów o Lucasie Hoodzie. Producenci obiecywali, że w tym sezonie dowiemy się, kim tak naprawdę jest postać, która przejęła tożsamość Hooda. Jak na razie nie jesteśmy ani trochę bliżej prawdy. Co więcej, w czwartym sezonie odnosi się wrażenie, że jego postać została cofnięta w rozwoju. Wpływ na to miały wydarzenia z poprzedniej serii, wyalienowanie się i jego zaskakująco bliska relacja z Rebeccą. Przez to w jego działaniach początkowo brakowało zdecydowania, co z czasem zaczęło się zmieniać. Zapewne jego powrót do formy z poprzednich sezonów będzie powrotem do formy całej produkcji. Nie da się ukryć, że serial aktualnie odstaje od poprzednich, choć nadal trzyma naprawdę niezły poziom. To jednak nie jest jeszcze Banshee, którego oczekujemy. Należy wierzyć, że finałowe odcinki zrekompensują widzom to, czego do tej pory nie dostali. Inaczej Banshee dołączy do seriali, które zachwycały przez niemal wszystkie sezony, by w finale rzucić w widza zgniłym jajem.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat