Bez słowa – recenzja filmu
Duncan Jones, twórca świetnie przyjętych filmów Moon i Kod nieśmiertelności, po raz kolejny postanowił zabrać się za gatunek science-fiction. Co z tego wyszło? Oceniam.
Duncan Jones, twórca świetnie przyjętych filmów Moon i Kod nieśmiertelności, po raz kolejny postanowił zabrać się za gatunek science-fiction. Co z tego wyszło? Oceniam.
Bohaterem filmu Mute jest Leo Beiler, barman w berlińskim klubie, który prowadzi szef lokalnej mafii. Mężczyzna stracił głos w związku z wypadkiem w dzieciństwie. Lekarze mogli uratować młodego Leo, jednak matka, należąca do społeczności amiszów nie pozwoliła na zabieg. Mimo tego Beiler 30 lat później prowadzi spokojne życie i jest szczęśliwie zakochany w koleżance z pracy, Naadirah. Pewnego dnia kobieta znika, a poszukiwania zaprowadzają Leo w coraz to mroczniejsze zakamarki niemieckiej stolicy, do nielegalnych przybytków seks-biznesu i mafijnych porachunków. Tak Leo trafia na trop pewnej pary chirurgów, którzy pracują dla przestępców.
Na papierze ten film wydawał się czymś idealnym dla powrotu Duncan Jones po niezbyt udanym widowisku Warcraft . Ulubiony gatunek reżysera, czyli science-fiction, futurystyczny, mroczny świat przyszłości i ciekawi, barwni bohaterowie oraz interesujący punkt wyjścia dla fabuły. Jednak koniec końców tylko kilka elementów tej produkcji można uznać za udane. Wydaje się, że twórca chciał wykreować bardzo ambitne science-fiction pomieszane z kinem zemsty oraz przypowieścią o zbrodni i karze, ale ekranowy rezultat to podręcznikowy przykład przerostu formy nad treścią. Jones co chwilę serwuje nam mniej lub bardziej symboliczne sceny świadczące o cierpieniu naszego bohatera i próbuje nadać filozoficznego wydźwięku prezentowanej opowieści, jednak cały przekaz bardzo szybko zostaje ukryty przez natłok bardzo absurdalnych skrótów logicznych i rozwiązań fabularnych. W ten sposób przesłanie, które reżyser miał w głowie przy procesie tworzenia projektu zupełnie nie zostaje przeszczepione w tło filmu.
W produkcji tak naprawdę otrzymujemy dwa równorzędne główne wątki dotyczące poszukiwań zaginionej dziewczyny i postaci Cactusa, który pragnie opuścić Berlin z córką. Niestety przez taki zabieg w pewnym momencie obydwie kwestie oddziałują na siebie w taki sposób, że za bardzo się rozwadniają i widz ma wrażenie, że ogląda kilka pobocznych etiud bez wyraźnej głównej osi fabularnej. Na to załamywanie się wiodącej opowieści wpływ ma niestety między innymi bezbarwność głównego bohatera i nie wynika to oczywiście z tego, że nie wypowiada on praktycznie na ekranie żadnego słowa przez większość trwania seansu. Po prostu nie udaje się przemycić do opowieści jego historii, rozterek, które nim targają, aby lepiej zagłębić się w psychikę tego bohatera. Jego motywacje i działania oprócz jednego z powodów są czasami kompletnie niezrozumiałe, nie czuć w ogóle chemii pomiędzy Leo a Naddirah, przez co dalsza część fabuły nie wypada wiarygodnie. Jednak najbardziej przytłaczające są coraz to głupsze decyzje, jakie podejmuje Beiler, ślepo brnąc przez zakamarki futurystycznego Berlina. W pewnym momencie wydaje się, że jego działania są podejmowane bez ładu i składu, z czego wynika ogromny chaos w narracji szczególnie w środkowej części filmu. Niestety Alexander Skarsgård nie potrafi warsztatowo przenieść na ekran pewnych niuansów swojej postaci, jeśli nie ma żadnego tekstu w scenariuszu.
W filmie broni się kilka elementów. Przede wszystkim świetnie wypada Paul Rudd jako Cactus Bill. Aktor doskonale łączy szalony wręcz psychopatyczny miejscami charakter swojej postaci z racjonalnym myśleniem, troską i łagodnym obliczem. Tak naprawdę ta nieprzewidywalność Cactusa jest tym, co najbardziej urzeka w tej postaci, ponieważ nie wiemy jaką za chwilę jego stronę zobaczymy na ekranie. Do tego Cactus tworzy ciekawy duet w filmie z postacią Ducka Teddingtona, w którego wcielił się Justin Theroux. Obydwaj popadają w swojej relacji ze skrajności w skrajność, co wcale nie jest w tym wypadku minusem. Ta więź jest tutaj po prostu odbiciem charakterów tych antagonistów, będących ich wzajemnym przeciwieństwem. Dobrym aspektem produkcji jest również strona wizualna, bardzo piękne kadry przedstawiające panoramę futurystycznego Berlina przywodzące na myśl obrazy z Blade Runner oraz eklektyczne wnętrza budynków i psychodeliczne banery tworzące interesujący klimat ulic stolicy Niemiec. W niektórych scenach można zauważyć kilka efektów specjalnych trącących słabym CGI, jednak nie psuje to ogólnego odbioru.
Mute niestety nie powtórzy sukcesu poprzednich filmów science-fiction Duncana Jonesa. Pierwotny zamysł twórcy był bardzo dobry, jednak ekranowy efekt reprezentuje już tylko przerost formy nad treścią z nieciekawym głównym bohaterem, rozpadającą się miejscami, chaotyczną fabułą i skrótami logicznymi.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Norbert ZaskórskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat