„Boyhood”: Życie – recenzja
Cofnij się w czasie 12 lat i przypomnij sobie najważniejsze wydarzenia od tego czasu. To będą chwile smutku, szczęścia czy najzwyklejsze momenty, które nie wiadomo z jakiego powodu wyryły Ci się w mózgu? Nie pierwszy pocałunek, nie pierwsza wizyta w zoo, nie pierwsza jazda samochodem. Okropny dzień w pierwszej pracy, obozowanie z kolegami i przypał po powrocie pijanym do domu, gdy się miało 15 lat. Takie jest życie. Takie jest Boyhood.
Cofnij się w czasie 12 lat i przypomnij sobie najważniejsze wydarzenia od tego czasu. To będą chwile smutku, szczęścia czy najzwyklejsze momenty, które nie wiadomo z jakiego powodu wyryły Ci się w mózgu? Nie pierwszy pocałunek, nie pierwsza wizyta w zoo, nie pierwsza jazda samochodem. Okropny dzień w pierwszej pracy, obozowanie z kolegami i przypał po powrocie pijanym do domu, gdy się miało 15 lat. Takie jest życie. Takie jest Boyhood.
Pamiętam oglądanie "Dragon Balla" po powrocie ze szkoły i noszenie koszulek postaciami z tego anime. Pamiętam kupienie pierwszej konsoli za pieniądze zarobione z roznoszenia ulotek po osiedlu i wściekłość, gdy rodzice kazali mi ściąć włosy. Pamiętam śpiewanie po pijaku "Wish You Were Here" Floydów i okropny smak piwa, które piło się po raz pierwszy. Pamiętam to, że nie lubiłem zajęć z fizyki, ale za to lubiłem grać w siatkówkę i piłkę ręczną. Okazuje się, że wszystko to mogę odnaleźć w Boyhood, dziele Richarda Linklatera. To coś jak "Podróż sentymentalna" Sterne’a czy proza Prousta, tyle że współczesna, prostsza, milsza, niekoniecznie tak głęboka, ale za to równie mądra i jakby skrojona w nasz czas, w XXI wiek.
Nie ma co się rozpisywać specjalnie o fabule czy formie, bo o niej pewnie wiedzą już wszyscy. Film powstawał 12 lat – ta sama ekipa: reżyser, operator, aktorzy itd. Linklater zbierał swoją grupę na kilka dni co roku, by napisać scenariusz i nakręcić te parę scen, które mają odpowiadać kolejnym latom, które niemiłosiernie przemijają i postarzają każdego, kogo dotkną. Tak powstała historia Masona Juniora, 6-letniego chłopca, którego dorastanie, sukcesy i porażki oglądamy na przestrzeni 12 lat – aż do momentu, kiedy trafia do college’u.
[video-browser playlist="633364" suggest=""]
Nieważne, jak bardzo rewolucyjne czy przełomowe wydawałoby się to podejście, w twórczości Richarda Linklatera bardzo łatwo znaleźć już podobny projekt – chodzi oczywiście o jego wybitną trylogię, na którą składają się Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca i Przed północą, powstałe kolejno w 1995, 2004 i 2013 roku. Te trzy filmy opowiadają o miłości Jessego (Ethan Hawke) i Celine (Julie Delpy) na przestrzeni lat, najpierw podczas ich pierwszego spotkania aż do ich małżeństwa z dość długim stażem i dwójką dzieci. Zarówno Hawke, jak i Delpy pomagali Linklaterowi w pisaniu scenariusza, co roku znając się coraz lepiej oraz coraz sprawniej i mądrzej prowadząc fabułę – od zwykłego romansu po dojrzały związek nieopierający się jedynie na westchnieniach.
I poniekąd tak samo wygląda Boyhood – całą historię obserwujemy z punktu widzenia młodego Masona (Ellar Coltrane): razem z nim dorastamy, gramy na Xboksie, słuchamy kolejnych przebojów, chodzimy do szkoły i nie odrabiamy zadań domowych. Co sekwencję starsi, co sekwencję mądrzejsi niż 12 minut (miesięcy) wcześniej, dostrzegamy to, co trudniej było wcześniej dojrzeć – a że ojczym alkoholik, a że pewne gesty znaczą jedno, drugie zaś co innego. Aż nadejdzie moment, gdy zostaniemy z tym sami przy czarnym ekranie, zaledwie ułamek sekundy zanim pojawią się napisy końcowe.
12-letni eksperyment niesie za sobą jednak poważne konsekwencje – film musi trwać określoną ilość czasu, nie może pokazać wszystkiego, a nawet jakby się starał, to może z tego powstać jedynie pretensjonalna papka. Trop, którym idzie Linklater, to krótkie momenty, które mogłyby się wyryć w pamięci 20-, 30- czy 50-letniego Masona. To powoduje, że seans staje się prędzej lekturą Hemingwaya niż Dostojewskiego – bohaterowie są porządnie nakreśleni, ale bez głębi, bez czegoś, dzięki czemu moglibyśmy te postacie zdefiniować. Szczególnie wątpliwie wygląda to przy Masonie – przez to, że obserwujemy go przez zaledwie kilka chwil w roku, widzimy tylko kronikarski zapis kolejnych mód, zwyczajów i etapów życiowych głównego bohatera. A to ma fryzurę niczym emo, raz spotyka się z jedną dziewczyną, kiedy indziej z drugą, innym razem próbuje swoich sił w fotografii – chwilowe fascynacje mieszają się z życiową ścieżką wytyczoną przez wszystko to, co Mason przeżył. Większości tych rzeczy na ekranie nie zobaczyliśmy i możemy się jedynie domyślać, co wydarzyło się na tych białych plamach w scenariuszu. Rezultat jest taki, że historię ogląda się z zapartym tchem, jednak trudno przywiązać się do bohaterów przez potężną fragmentaryzację historii i znaleźć głębszy sens poza ukazaniem upływu czasu, a przecież to już w kinie widzieliśmy (także w przewrotnym pod tym względem, ale banalnym Ciekawym przypadku Benjamina Buttona Davida Finchera), a przynajmniej tak wydawało mi się jeszcze w trakcie seansu, kiedy to myślałem, że wkrótce film stanie się sentymentalną papką o tym, jak to w czasach dzieciństwa było beztrosko, a że to nie wróci, a że dorosłość jest trudna i najlepsze czasy są za nami. Na szczęście Linklater ani razu nie popada w melancholię, a każdą taką zagrywkę automatycznie kwituje ironicznym, czasem czarnym humorem, ale przecież inaczej się nie da, gdy mówimy o tym, że z każdym oddechem bliżej nam do śmierci, a po wysłaniu dzieci na studia pozostaje nam już tylko nasz własny pogrzeb.
[image-browser playlist="582409" suggest=""]
Może gdyby tylko Mason miał więcej wyzwań, więcej CZEGOŚ, więcej powodów, by samodzielnie podejmować decyzje, każdy z widzów odnalazłby się w głównym bohaterze. A tak, Masonowi wszystko przychodzi z łatwością, ponadto miotany jest między swoją matką (Patricia Arquette) a biologicznym ojcem (Ethan Hawke) i nowo poznanymi osobami. Poza tymi dwoma pierwszymi osobami do reszty nie ma co się przywiązywać, co jest przynajmniej smutne, szczególnie z tego powodu, że wcale nie odczuwamy (mówię także o Masonie) zwykłej tęsknoty. Pisałem wyżej, że Linklater nie chwyta nas żadnymi sentymentami, ale to nie znaczy, że bohater nie powinien tak się czuć ani że my nie powinniśmy pomyśleć o tym, co robiliśmy, jak mieliśmy 10 czy 15 lat. Tak więc za mało jest w samym obrazie, którego dość wielkie elipsy nie pozwalają na spojrzenie z szerszej perspektywy, a za dużo widz musi sobie dopowiadać. Na szczęście to, co dla filmu i jego recepcji jest najważniejsze, podane zostało w sposób bezbłędny.
No bo o co chodzi w Boyhood? O życie oczywiście. A czego możemy się o nim dowiedzieć z filmu o chłopcu, który pod koniec historii dopiero co staje przed dorosłym i prawdziwym życiem? Tego, że niektóre pytania się nie zmieniają. W Boyhood padają dwie kluczowe kwestie – w jednej z nich Mason pyta się swojego biologicznego ojca o sens życia. W tej drugiej, końcowej już scenie mowa jest o chwytaniu chwili. Odpowiedzi na oba te pytania to przede wszystkim odpowiedzi na sam sens powstania takiego filmu, ale także na sens życia. A jakie są te odpowiedzi? Musicie sami to zobaczyć.
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat