„Coś za mną chodzi”: Nie taki straszny, jak go malują – recenzja
Data premiery w Polsce: 13 marca 2015"Coś za mną chodzi" jest filmem, wokół którego krążyło wielu fanów horrorów. Mimo dość specyficznej na pierwszy rzut oka fabuły zbierał świetne recenzje, chwalące odświeżenie gatunku. Zresztą sam plakat informuje nas, że mamy do czynienia z "jednym z 25 najlepszych amerykańskich horrorów XXI wieku”. Pytanie tylko, czy nie za wcześnie na takie zachwyty.
"Coś za mną chodzi" jest filmem, wokół którego krążyło wielu fanów horrorów. Mimo dość specyficznej na pierwszy rzut oka fabuły zbierał świetne recenzje, chwalące odświeżenie gatunku. Zresztą sam plakat informuje nas, że mamy do czynienia z "jednym z 25 najlepszych amerykańskich horrorów XXI wieku”. Pytanie tylko, czy nie za wcześnie na takie zachwyty.
Zacznijmy jednak od początku - fabuły. Trudno jest tak opisać treść "Coś za mną chodzi" ("It Follows"), by nie zdradzić za dużo, ponieważ scenarzysta (i zarówno reżyser) nie próbował przekombinować historii – Jay zamiast mainstreamowo zarazić się syfilisem po seksie ze swoim chłopakiem, dostaje dziwnego, chodzącego wolno i morderczego stwora. I to jest w sumie cała historia, a film opowiada o różnych metodach, jakimi Jay i jej przyjaciele próbują pokonać tego specyficznego stalkera. A ludzie umierają, choć nie tylu, ilu można by się po horrorze spodziewać.
I chyba każdemu fanowi horrorów włączyła się w tym momencie czerwona lampka: "Jak to, taki nowatorski, a wykorzystuje główny schemat?". Tak, choć nie w sposób, jaki zapewne przychodzi Wam do głowy. Jak pamiętamy z „Krzyku”, jedną z reguł horroru jest, że "nie przeżyjesz do końca filmu, jeśli uprawiałeś seks". Jednak „Coś za mną chodzi” bawi się tym motywem: z jednej strony to przez seks Jay znajduje się w tarapatach, ale z drugiej - tylko seks może ją uratować. Jednak ci, którzy spodziewają się półtorej godziny ciągłego seksu jak w „Nimfomance”, tylko z przerażającą istotą, srogo się zawiodą. Mimo że cały film z wiadomych przyczyn obraca się wokół tego tematu, na palcach jednej ręki można policzyć sceny erotyczne, które są dodatkowo robione ze smakiem.
Jeśli miałabym opisać ten film w jednym zdaniu, to pewnie powiedziałabym, że jest właśnie robiony ze smakiem. Nie znajdziemy tu obrzydliwych, krwawych scen - opiera się on bardziej na atmosferze i samej istocie, niczym w „Ringu”. I to działa, choć pytanie, czy tak dobrze jak powinno. Mimo że sam potwór po prostu chodzi, na twarzy widza nie wystąpi raczej ironiczny, prześmiewczy uśmiech, ale również nie będzie to strach. Tylko kilka scen z tego filmu jest „trochę bardziej” strasznych. Reszta jest obojętna i, co zabawniejsze, najstraszniejsze są te, które wykorzystują… utarte schematy.
Co nie oznacza, że samego filmu nie ogląda się z zainteresowaniem – choć jest to zainteresowanie bardziej pt. „Co zrobią w końcu z tym stworem?”. Byłaby to wielka zaleta produkcji przygodowej, jednak horroru – już trochę mniejsza. Zwłaszcza że niewiele się o nim dowiadujemy, nie poznajemy jego genezy, wiemy niewiele więcej ponad to, co napisałam wcześniej. I można to traktować na dwa sposoby: z jednej strony nazwany potwór przestaje być straszny, z drugiej – ci, którzy tak jak ja oglądali ten film z zainteresowaniem tylko z powodu potwora, nie będą usatysfakcjonowani.
[video-browser playlist="671756" suggest=""]
Zwłaszcza że główni bohaterowie nie są zbyt ciekawi i im dalej leci film, tym bardziej tracą. A szkoda, ponieważ na początku wydają się interesującymi postaciami, ale później popełniają głupotę za głupotą. W ucieczce przed potworem idą do ciemnego lasu (oczywiście robi to blondynka); biegną na górę, by się ukryć, gdy stwór jest w ich domu; żyją nadzieją, że ich koszmar po prostu odejdzie.
Warto jeszcze wspomnieć o odświeżeniu gatunku, o którym pisało wielu recenzentów – wydaje mi się, że jest to bardziej pobożne życzenie niż prawda. David Robert Mitchell wykorzystuje raczej to, co pokazały już amerykańskie, japońskie czy hiszpańskie filmy grozy, niż coś nowego. Co nie oznacza, że nie robi tego dobrze. Pytanie tylko, czy jego obraz zasługuje przez to na miano „jednego z 25 najlepszych amerykańskich horrorów XXI wieku”.
Czytaj również: Jamie Foxx jako Mike Tyson. Martin Scorsese za kamerą?
Problemem związanym z recenzowaniem dzieł kultury – czy tej wyższej, czy popkultury – jest to, że o gustach i kolorach się nie dyskutuje, a to, co może się spodobać jednemu, inny uzna za zupełne bagno. Piszę o tym, ponieważ z horrorami jest według mnie najtrudniej, gdyż każdy z nas boi się czegoś innego i z innych powodów. Mnie „Coś za mną chodzi” nie zachwyciło, ale ja jestem fanką horrorów typu „Koszmar z ulicy wiązów”. A film Mitchella przypomina raczej swoich hiszpańskich i japońskich kuzynów niż amerykańskie wersje. I właśnie fanom „Ringu” go polecam – choć objawienia i otwarcia nowej epoki horrorów nie oczekujcie.
Poznaj recenzenta
Anna OlechowskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat