„Czasem najpierw trzeba uwierzyć. Zaufanie przychodzi później.”
Data premiery w Polsce: 21 czerwca 2013Spójrzcie w niebo! To ptak! To samolot! Nie, to Superman! – te zwroty jakże często padały przy okazji filmów o ostatnim synu Kryptonu. Te słowa chciałoby się rzecz także przy/po premierze Człowieka ze stali. Tylko jakoś nie bardzo pasują do najnowszego dzieła Zacka Snydera.
Spójrzcie w niebo! To ptak! To samolot! Nie, to Superman! – te zwroty jakże często padały przy okazji filmów o ostatnim synu Kryptonu. Te słowa chciałoby się rzecz także przy/po premierze Człowieka ze stali. Tylko jakoś nie bardzo pasują do najnowszego dzieła Zacka Snydera.
Nie będę ukrywał, że fanem DC Comics i chłopaka w rajtuzach byłem praktycznie od zawsze. Może to Kapitan Ameryka jest symbolem USA, może to Hulk wzbudza zaciekawienie, ale to z Clarkiem Kentem mogłem zawsze się identyfikować. Z jednej strony wyobcowanym w nowym świecie, w jakim przyszło mu żyć, z drugiej jednak targały nim podobne problemy, co nami podczas okresu dojrzewania. Jego podporą i drogowskazem moralnym byli rodzice, zanim stał się symbolem nadziei, jak to zresztą stara się przez cały film zaznaczyć Snyder. I taki właśnie miał być nowy Superman podczas rebootu serii – jak najbardziej uczłowieczonym i realistycznym (bo przecież to obecna moda, jak trafnie zauważył kolega z redakcji, Dawid Rydzek – czytaj tutaj). Tylko w tym ciekawym koncepcie znany reżyser się po prostu pogubił, biorąc na siebie za dużo materiału. Jednak to nie tak, że wszystko było złe i tragicznie. Było także wiele pozytywów, ale po kolei.
Piętą achillesową całego filmu bez wątpienia jest warstwa fabularna. Snyder robiąc reboot serii musiał opowiedzieć historię człowieka ze stali od samego początku, co było oczywiste. Tylko dlaczego w to wszystko wmieszał generała Zoda, a proces dorastania i uczłowieczenia spłycił do zaledwie flashbacków, które przecinały właściwą akcję? I choć rozumiem zamysł, żeby wrzucać te scenki, kiedy coś głównemu bohaterowi się skojarzy (zobaczy jakąś sytuację, przedmiot), to w moim odczuciu takie przeskakiwanie w czasie akcję filmu bardziej zaburzało, niż popychało do przodu. Można było wszystko opowiedzieć po kolei, tak, jak ładnie zaczęto od Kryptonu, dzięki czemu nawet widz nie znający komiksów i mitologii mógł spokojnie odnaleźć się w tej historii. Swoją drogą sceny z dzieciństwa czy też przeszłości Clarka wypadają dużo ciekawiej niż te w czasie rzeczywistym. Mają świetny klimat, trafne dialogi, czyli wszystko to, co jest w stanie pokazać Supermana jako człowieka, a tak przecież był reklamowany ten film. Jednak mnie jako fanowi wciąż trudno jest wybaczyć reżyserowi, że to, co przez długie 10 lat było pokazywane w Tajmnicach Smallville, na dużym ekranie zostało ograniczone do zaledwie paru kilkuminutowych scen. Naprawdę można było z tego zrobić jeden dobry film do momentu, kiedy Clark staje się bohaterem, którym ma być (jak to zrobił Nolan z Batmanem), a w kolejnym skonfrontować mojego ulubionego bohatera z Zodem czy też kimś innym. Ciekawych wrogów w DC Universe jest w końcu cała masa – zaiste jest w czym przebierać. Otrzymujemy jednak miszmasz, który trudno się ogląda pod względem chronologicznym, a fabuła i dialogi są zaledwie przerywnikiem i przyczyną dla kolejnego efektownego mordobicia. A można było warstwę fabularną naprawdę spokojnie i z głową podzielić, oferując widzom coś dużo lepszego.
Do strony wizualnej nie można mieć zastrzeżeń. Wszelkie walki są efektowne i nakręcone z odpowiednim rozmachem jak na produkcję o takim budżecie. Podobało mi się również zaznaczenie różnic pomiędzy Kryptończykami a Ziemianami oraz równości pomiędzy przybyszami z obcej planety. Nie da się także odczuć chaotyczności filmowania akcji, co niektórzy zarzucali reżyserowi. Wszystkie sceny cieszą oko tak, jak powinny. W tym aspekcie Snyder spisał się na medal, oferując widowisko na wysokim poziomie, tym samym zmieniając film z głębszym przesłaniem w typowy blockbouster. Szkoda tylko, że zabrakło w nim charakterystycznych dla tego typu produkcji humorystycznych one-linerów. Jeden na cały film to zdecydowanie za mało.
[image-browser playlist="589290" suggest=""]©2013 Warner Bros. Pictures
Henry Cavill jako nowy człowiek ze stali wypada zaiste imponująco. Nie tylko ze względu na budowę ciała czy godziny poświęcone na siłowni, ale także styl bycia, mimikę twarzy. Naprawdę do tej roli pasuje jak mało który aktor. Jest w niej po prostu wiarygodny. Widać, że jego warsztat aktorski stoi na bardzo wysokim poziomie i choć scenariusz nie pozwala mu na zbyt wiele, to wyciska z postaci tyle, ile się da. Jeśli nadarza się okazja, to pokazuje nam i uczuciowego faceta, i bezwzględnego tyrana. Już jako "ukształtowany" Superman, wzór i symbol nadziei, również spisuje się wyśmienicie. Jednak, jak wspominałem, chyba nie o tym miał być ten film, nie to zakładała pierwotna koncepcja. Mimo wszystko jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu i ogląda się go z nieskrywaną przyjemnością. Może być wzorem dla innych, którzy w przyszłości będą kandydować do tej roli.
Dużo gorzej wypada natomiast Amy Adams w roli Lois Lane, dziewczyny Supermana. Jest ona zaledwie mizerną imitacją postaci, którą znamy z komiksów czy Tajmnic Smallville. Brakuje jej cech, które są znakami rozpoznawczymi tej bohaterki. Mowa tu oczywiście o seksapilu, ambicji, niezależności, ciętym języku, który powinien obfitować w zabójcze i trafne riposty, czy też po prostu szalenie uczuciowej dziewczynie, potrzebującej opieki faceta, a która skrywa się za maską kobiety sukcesu. Niestety Adams nie prezentuje praktycznie żadnej z tych cech, może poza rolą bezbronnej myszki, a co gorsza - w ogóle na ekranie nie widać chemii, jaka powinna łączyć legendarną parę. Również niezrozumiały jest dla mnie fakt, czemu Snyder pominął ojca Lois, który jest generałem w armii USA; na zaznaczenie tego faktu było sporo okazji. Rola, która powinna elektryzować, budzić emocje, rozpalać męską część widowni, przechodzi zupełnie bez echa, znajdując się na siłę w większości scen. Swoją drogą twórcy wybrali chyba po prostu zbyt wiekową aktorkę do tej roli, przez co słabo kontrastowała z Cavillem, ale może to tylko moja opinia.
Równie sporo zastrzeżeń można mieć do głównego antagonisty - Zoda, w którego wcielił się Michael Shannon. Trzeba przyznać, że wykreował złożoną postać, taką, jaką winna być - idealisty złego do szpiku kości, a zarazem mającego dobre strony. Niby wszystko na pierwszy rzut oka jest w porządku, tylko szkoda, że samej postaci zabrakło nieco zdecydowania i stanowczości, przez co zostaje zdominowany przez… Faorę. I to jest moim zdaniem jedno z największych zaskoczeń filmu, a jednocześnie swoisty minus. Tak, cieszyłem się, że Man of Steel ma taką postać, jak Faora Ul, jednak liczyłem, że to Zod zdominuje "ciemną stronę mocy" i pokaże to, za co kochamy go z komiksów. Niestety pomimo przyzwoitego występu pozostaje niesmak, tym bardziej że na tej postaci, nieopatrznie moim zdaniem, była skoncentrowana cała główna oś filmu. Przez to ucierpiała na tym fabuła, sam bohater i cały film. Dobrze, że w jakiejś części ten aspekt uratowała zdolna Antje Traue.
[image-browser playlist="589291" suggest=""]©2013 Warner Bros. Pictures
Świetnie za to wypadają w swoich rolach rodzice Clarka, tak biologiczni, jak i ziemscy. Są tacy, jak ich sobie wyobrażałem. Stanowią kwintesencję komiksów i są jasnym punktem produkcji. Nie przeszkadza temu nawet fakt, że goszczą na ekranie stosunkowo krótko. Są opiekuńczy, troskliwi, a Jonathan jest jak zwykle ostoją moralną. To jest to, na czym powinien być oparty Man of Steel – dorastanie Clarka i poznanie dziedzictwa - uczłowieczenie! Także nie gorzej wypada pierwszy czarnoskóry Perry White. Szkoda jedynie, że nie pada z jego ust sławetne "Great Ceasar’s ghost", a była ku temu niejedna okazja. A skoro już mowa o sławnych cytatach, to w równie wielkiej mierze zabrakło "Kneel before Zod" oraz sławetnych słów, od których zacząłem recenzję. Aczkolwiek brak tych drugich jest już bardziej uzasadniony.
Wielkim plusem Człowieka ze stali było dobrze opowiedziane dziedzictwo Kal-Ela oraz jego strój i symbol. Bardzo podobał mi się manewr, że to Jor-El pierwszy nosił znane barwy, a później je przekazał synowi. Szalenie ważne było też wyjaśnienie symbolu S, który Kal-El nosi na piersi, i podkreślenie jego wieloznaczności. Jest to bowiem w takiej samej mierze znak rodu El, symbol nadziei, którym ma być, jak i "S", od którego Lois utworzyła nazwę Superman. Swoją drogą miło, że ten wyraz pada podczas seansu. Za małą wadę uznałbym jedynie kolory stroju, które w moim odczuciu powinny być nieco jaśniejsze, ale to tylko subiektywna opinia. Za tę część Snyderowi należą się brawa.
Jeśli jednak ocenia się już najnowszego Supermana, nie sposób nie odnieść się do muzyki skomponowanej przez Hansa Zimmera. Nie będę ukrywał, że jest dobra. Dobrze podkreśla sceny akcji, ładnie ilustruje momenty spokojniejsze, a i temat główny wpada w ucho, tylko… denerwuje. Jest to związane z tym, że słyszymy go podczas seansu zbyt często, przez co jest na siłę eksponowany i zamiast być nowym wyznacznikiem, staje się denerwującą, irytującą melodyjką. I jak bym nie uwielbiał Zimmera, jak bym nie kochał jego kompozycji do Batmanów czy "Kodu da Vinci", to niestety swoimi tworami nie wytrzymuje porównania ze słynnymi trąbkami Williamsa, których strasznie mi brakowało. Aż serce ściskał niewyobrażalny ból i tęsknota, że znanego tematu nie usłyszymy. Najzwyczajniej w świecie zabrakło Johna i tego nie da się niczym innym zastąpić. Już nawet lepszy byłby kawałek "Trails" (słuchaj tutaj), którego użyto w finale Tajemnic Smallville, a który zresztą jest wariacją słynnego tematu.
Snyder stara się jednak bronić ostatnią sceną filmu, która budzi wiele pozytywnych uczuć. Clark rozpoczyna pracę w Daily Planet, co wyjaśnia rzecz jasna wcześniejszy brak tego faktu, nakłada charakterystyczne okularki i wygląda w nich po prostu idealnie. Takiego Kenta znamy i tylko czekać, jak będzie wypadał w roli niezdary, ukrywając swoją "superowość". W tej scenie również zdaje się w końcu zawiązywać pewna chemia z Lois. Jest to niewątpliwie pewien promyk nadziei w związku z sequelem, który zapewne powstanie, a którego - nie ukrywam - bardzo się boję po tym, co zobaczyłem podczas seansu.
Man of Steel jest niestety filmem bardzo przeciętnym i nieudanym rebootem serii. Zack Snyder wziął po prostu za dużo materiału na jeden film i w dodatku nieumiejętnie go rozłożył, w większości akcentując niewłaściwe fragmenty. Fabuła zdaje się być jedynie wymówką do kolejnego efektownego, w większości bezsensownego, mordobicia. Snyder odczłowieczył jak tylko mógł Supermana, w którego roli Cavill wypadł świetnie. Osobiście nie mam przeciwko niemu nic, tylko że ten film nie o tym miał być i nie taką produkcję promowały zwiastuny. Aż dziw, że w coś takiego wplątał się Christopher Nolan. Pozostaje nadzieja, że znany reżyser wyciągnie wnioski z popełnionych błędów i w sequelu zaprezentuje nam bardziej przemyślaną fabułę oraz znacznie dojrzalszy, na który zasługuje Człowiek ze stali.
Źródło: fot. ©2013 Warner Bros. Pictures
Poznaj recenzenta
Łukasz AncyperowiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat