„Czysta krew”: Goń się, Bill! – recenzja
True Blood nareszcie się kończy i jest to widoczne dosłownie w każdej scenie. Twórcy postawili sobie za główny cel w tym sezonie, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania i zamknąć wątek każdej ważniejszej postaci. Na razie konstruują jeden wielki cukierkowy happy end, ale przed nami finał, który zaserwuje zapewne zwieńczenie słodko-gorzkie. Tylko czy nas to jeszcze jakoś szczególnie obchodzi?
True Blood nareszcie się kończy i jest to widoczne dosłownie w każdej scenie. Twórcy postawili sobie za główny cel w tym sezonie, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania i zamknąć wątek każdej ważniejszej postaci. Na razie konstruują jeden wielki cukierkowy happy end, ale przed nami finał, który zaserwuje zapewne zwieńczenie słodko-gorzkie. Tylko czy nas to jeszcze jakoś szczególnie obchodzi?
True Blood ("True Blood") była w swojej finałowej serii lepsza niż przed rokiem. Nieco bardziej spójna i – co ważne – nie nudna. Dobrnęliśmy do końca dość bezboleśnie (przynajmniej ja żadnego epizodu nie przewijałem), a scenarzyści robili, co mogli, aby wszystko jakoś trzymało się kupy i poszczególne historie zawinąć w piękną kokardkę. Dlaczego więc tak niska ocena? Nie jest to bowiem może szczególnie monotonne, jakoś się "kręci" i brnie do przodu, ale nie ma w tym żadnej ikry! Sprawienia, żeby znów zależało nam na tych bohaterach (uczuciu, które przeminęło bezpowrotnie gdzieś w okolicach 5. sezonu), stworzenia czarnego charakteru z krwi i kości, powracając tym samym do korzeni pierwszych 2 serii. Zamiast tego dostaliśmy chorobę, która zmusza wampiry do ckliwych wspominek, a ludzi doprowadza do szaleństwa lub totalnego przygnębienia.
I powiecie pewnie, co jest złego w tym, że poświęcono finałowy sezon na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Szczerze? Mogliby kilka tych guzików odpuścić. Choćby czas przeznaczony na zmarnowanie już do cna kiedyś przecież tak genialnej postaci Lafayette’a i wątek odkupienia Lettie Mae. Kto to w ogóle wymyślił? Już wolałbym, aby pozostawiono Tarę przy życiu. Powrót Hoyta wypadł nieco lepiej, ale rozwinął się zbyt pięknie i wygodnie, aby można go było traktować serio. On i Jess odnaleźli się na nowo, Jason ma Bridgette i wszyscy są szczęśliwi. Zadziwiająco beznamiętne było pożegnanie z Samem, który nagle po prostu wyjechał. Cóż, na wieńczenie niektórych historii poświęcono całe odcinki, a z nim rozprawiono się tak samo bezsensownie i drastycznie jak z Terrym czy Alcide'em.
[video-browser playlist="633433" suggest=""]
Koncept tego sezonu na papierze może jako tako wyglądał, ale wykonanie kuleje. Bardzo rozśmieszyła mnie Pam (oj, gdyby nie ona, to zapewne bym przewijał), która sarkastycznie rozpoczęła epizod od stwierdzenia, że "docenia przejmujący ludzki dramat". Jestem przekonany, że twórcy nawet nie zdawali sobie sprawę, iż wpisując te słowa do scenariusza, nieświadomie nabijają się z samych siebie. Gdy Bill odmówił antidotum w 8. odcinku, z uśmiechem na ustach rzekłem do ekranu te same słowa, które ze strachem i przejęciem wykrzyczała Jess: "F*ck you, Bill!". Dokładnie. Ulecz się, nie ulecz się – whatever, nikomu nie zależy. Szkoda tylko, że ten beznadziejny konflikt Comptona z samym sobą i tymi, którzy chcą go uratować, będzie napędzał finał całego serialu!
Czytaj więcej: Jak działają nagrody Emmy?
True Blood to idealny przykład produkcji, której żywot był sztucznie wydłużany zbyt długo w wyniku komercyjnego sukcesu. To była historia na maksymalnie 5 sezonów, ale my będziemy pamiętać te najświeższe, te nieudane, które tylko rujnują pozytywny obraz całości. Co by się nie działo, ostatnia odsłona tego nie zmieni. Chyba że na pierwszy plan wysunie się Ginger. Po jej przezabawnym występie w "Love Is to Die" stwierdziłem, że to jedyna postać, której będzie mi choć trochę brakować.
Poznaj recenzenta
Oskar RogalskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat