Designated Survivor: sezon 2, odcinek 17 i 18 – recenzja
Od kilku odcinków poziom Designated Survivor nieznacznie wzrasta. Czy i tym razem można mówić o skoku jakościowym, zamiast o równi pochyłej?
Od kilku odcinków poziom Designated Survivor nieznacznie wzrasta. Czy i tym razem można mówić o skoku jakościowym, zamiast o równi pochyłej?
Pierwszy odcinek z omawianych kontynuuje historię rozpoczętą w poprzednich epizodach. Kolejny skupia się na wycieku medialnym, stawiającym prezydenta w niekorzystnym świetle. Obie odsłony ogląda się całkiem przyjemnie, choć wciąż nie imponują złożonością i wielowarstwowością. Całe szczęście scenarzyści, ucząc się na błędach, odrobili zadania domowe i uniknęli mielizn i spłyceń, które stanowiły bolączkę poprzednich epizodów.
Nie oznacza to oczywiście, że Designated Survivor staje się nagle serialem idealnym. Twórcy nadal bardzo chętnie popadają w patetyczne tony, choć aż tak bardzo nie rzuca się to w oczy. Prezydent prawie samodzielnie rozwiązuje kryzys międzynarodowy, ale bez chwytających za serce, wzruszających podsumowań. Kirkman pokazuje ludzką twarz, gdy na światło dzienne wychodzą kompromitujące fakty z prezydenckich sesji psychiatrycznych, ale serial przy pomocy tanich zagrań nie stara się mamić widza przesłaniem o tym, że nawet prezydent jest człowiekiem z krwi i kości. Pokazuje wodza w kryzysie, bez zbędnego komentarza. Historia jest tak prosta, że nie trzeba prowadzić widza za rączkę. Serial wreszcie przestaje obrażać inteligencję oglądających. Akcja wciąż jest niewymagająca, ale przynajmniej nikt nas nie traktuje jak idiotów, tłumacząc i podsumowując wszystkie trwające wątki.
Gdyby tylko fabuła miała ciut lepszą jakość, Designated Survivor oglądałoby się znacznie przyjemniej. Można przymknąć oko na fakt iż ambasador bliskowschodniego kraju, przy pomocy kilku ziomków prawie wywołuje trzecią wojnę światową. Szkoda tylko, że wszystkie wątki z poprzednich odcinków, budujące dość pokaźną intrygę polityczną, zostają wrzucone do kosza, a ich miejsce zajmuje dość naiwne rozwiązanie. Taśmy prawdy Kirkmana, ujawniające jego przemyślenia, mogły pogłębić postać i pokazać chaos opanowujący świat, który właśnie otrzymał informację, że najpotężniejszy człowiek świata może być świrem. Niestety twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i wykorzystali taśmy tylko jako proceduralny motyw, wywołujący kryzys, który udaje się zażegnać kilkoma szybkimi ruchami.
Pod względem fabularnym Designated Survivor nie zostaje więc mocno upgradowany. To wciąż ta sama naiwna opowiastka. Tym razem jednak oprócz odcięcia się od patosu, udaje się ubarwić opowieść kilkoma sympatycznymi motywami. Przede wszystkim owacje na stojąco powinien zebrać debiutujący w 18. odcinku Michael J. Fox. Ciężko chory aktor zagrał prawnika doradzającego prezydentowi. Nie starając się nawet ukryć choroby Parkinsona, wykreował świetną charakterystyczną postać, która ubarwia toczące się wydarzenia, wpasowując się doskonale w prezydencką ekipę.
Tym razem działają jak należy interakcje pomiędzy Kirkmanem a Andreą Frost. Oczywistym jest fakt, że w tym podobnych produkcjach, obowiązkowo musi istnieć wątek romantyczny, w który zaangażowany jest główny bohater. Nie da się ukryć, że między Kim Raver a Kiefer Sutherland istnieje chemia, którą widzieliśmy przecież już w 24. Dobrze się ogląda tę dwójkę wspólnie, choć część widzów wciąż ma nadzieję, że doktor Frost nie jest tą, za którą się podaje.
18. odcinek kończy się cliffhangerem związanym z postrzałem towarzysza agentki Wells, Damiana Rennetta. Strzelanina zapowiada intensyfikację akcji i zbliżającą się konkluzję wątku przewodniego. Jeśli twórcom uda się utrzymać bieżący poziom, to będziemy mogli mówić o satysfakcjonującym finale. Jak na razie fajerwerków nie ma, ale i tak jest… zadowalająco.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat