Dobrzy nieznajomi to absolutnie poruszająca i niekiedy nawet miażdżąca opowieść utkana z niewyobrażalnego smutku i uwodzicielskiej czułości. To także jeden z najszczerszych filmów ostatnich lat.
Dobrzy nieznajomi lada dzień zadebiutują w polskich kinach jako poważny kandydat do miana najbardziej poruszającego filmu roku. To jedno z tych ekranowych doświadczeń, które rozrywają duszę – kawałek po kawałku, osadzając się później głęboko pod skórą i na trwałe wchodząc do krwiobiegu. Reżyser i scenarzysta
Andrew Haigh, wirtuoz w materii kreślenia siatki relacji międzyludzkich, tym razem proponuje nam wyjątkową w swojej mocy sprawczej medytację nad potęgą miłości, niewyobrażalną samotnością i sposobami przeżywania żałoby. Jego dzieło nieustannie wymyka się z jakichkolwiek ograniczeń formalnych i fabularnych; na pierwszy rzut oka przedziwna mieszanka konwencji fantasy, dramatu psychologicznego, kina queer i thrillera przywodzi na myśl wariację na temat wieży Babel, budowanej pod dyktando wszechobecnego hałasu i braku zrozumienia. Haigh doskonale jednak wie, że bodaj najważniejszym z języków jest cisza – to, co niewypowiedziane, nieuchwytne, nieuświadomione. Dzięki temu jego film koniec końców zamienia się w poetycką opowieść o oczyszczeniu duszy ze złogów dawnych traum i kajdan mentalnego zniewolenia. To pogoń za czasem, który nigdy nie nadszedł, a który może nam ofiarować jedynie miłość, ledwo tląca się w naszych sercach, lecz wciąż potrafiąca rozbłysnąć jak supernowa. Tylko ona jest "światłem odstraszającym ciemność". Jeśli to rozumiesz, jeśli kiedykolwiek doświadczyłeś jej potęgi,
Dobrzy nieznajomi przyniosą ci ukojenie i łzy – w tej historii z pogranicza jawy i snu może być ciebie znacznie więcej, niż początkowo zakładałeś.
Głównym bohaterem produkcji jest Adam (
Andrew Scott w bezsprzecznie najlepszej roli w swojej karierze – czapki z głów!), wypalony zawodowo scenarzysta, który spędza kolejne dni na leżeniu na kanapie przed włączonym telewizorem. Widz od początku zdaje sobie sprawę, że jego obecne położenie jest konsekwencją jeszcze nienazwanej traumy, rezonującej w samym miejscu zamieszkania protagonisty – apartamentowcu nadal czekającym na nowych lokatorów. Jedynym sąsiadem Adama jest Harry (świetny
Paul Mescal), dobiegający trzydziestki, niezwykle tajemniczy mężczyzna. To on staje w progu mieszkania postaci Scotta z butelką whiskey w dłoni, proponując wspólne spędzenie wieczoru. Spotkanie, które kończy się zamknięciem drzwi przed nosem Harry'ego, uruchamia jednak całą lawinę wydarzeń. Adam najpierw odwiedza więc rodzinny dom, w którym widzi się ze swoimi rodzicami (
Claire Foy i
Jamie Bell) – niezwykle konfundujące jest to, że ci ostatni są w podobnym do syna wieku. Następnie postanawia dać szansę sąsiadowi; relacja obu mężczyzn niemal z miejsca zostanie podlana cudownie magnetyczną intymnością, która stopniowo będzie prowadzić do eksploracji najbardziej skrytych zakamarków duszy protagonisty. Rozmowy z matką, ojcem i Harrym zaczynają się powtarzać, niejako w rytm wahadła, krok po kroku zsuwając przed oczami odbiorcy welon ekranowej tajemnicy. Porządki – realny i wyobrażony – nakładają się na siebie do tego stopnia, że trudno rozpoznać, które z sekwencji są prawdziwe, a które wyłącznie wytworem umysłu Adama. Może to sen? Doświadczenie wywołane narkotykami? Przybierające kształt marzenia dopowiedzenie teraźniejszości, która nigdy nie mogła nadejść? Albo przelewany na papier poza ekranem scenariusz? Odpowiedź na to pytanie jest równie ważna jak to, co dzieje się z duszą Adama. Kluczowa nie jest przecież wyłącznie próba nazwania jej obecnego stanu, ale zrozumienie ewolucji, którą przechodzi pod wpływem kolejnych wydarzeń.
fot. Searchlight Pictures
Najmocniejsze uderzenie Haigh zostawił na sam koniec, choć jestem niemal pewny, że podsumowanie tej opowieści mocno podzieli widzów w odbiorze. Reżyser chciał najprawdopodobniej pokazać, że dramat jednego człowieka potrafi być tak monstrualny, iż można nim obdzielić całą ludzkość. Kosmiczna perspektywa wydarzeń, rozgrywających się w odpychającej swoim brudem i chropowatością rzeczywistości Londynu, to jednak tylko iluzja; nie ma żadnego przypadku w tym, że na poziomie wizualnym finał
Dobrych nieznajomych to jednocześnie początek teledysku do słynnego utworu "The Power of Love" autorstwa Frankie Goes to Hollywood. Adam już wcześniej cytuje jego słowa: "Ochronię cię przed demonami – tymi z dzieciństwa, jak i współczesnymi". Inne wersy zostają przeniesione na ekran niemalże literalnie, pokazując nam, że "miłość jest energią, (...) sny są jak anioły", a "spleceni kochankowie" faktycznie są w stanie "sięgnąć gwiazd". Rzecz w tym, że wspomniane przeze mnie wcześniej ukojenie i oczyszczenie duszy w
Dobrych nieznajomych nie przybierają formy szczęśliwego zakończenia. To opowieść na wskroś przesiąknięta smutkiem, tak przeszywającym, że nad losem drugiego człowieka chcesz po prostu zapłakać. Mistrzostwo Haigha polega na tym, że w żaden sposób nie zamierza on doprowadzić odbiorców do tego stanu poprzez emocjonalne szantaże czy terapię szokową. Jego film utkany jest z czułości niemającej analogii w kinie ostatnich lat. Wszystkie pokazane tu traumy i tragedie wybrzmiewają subtelnie, będąc zaklętymi gdzieś pomiędzy nieśpiesznym tempem akcji a odzwierciedlającymi je i nieustannie zmieniającymi się grymasami na twarzy Adama. Twórca stawia więc na oszczędność środków techniczno-fabularnych i właśnie ten fakt jest dla
Dobrych nieznajomych błogosławieństwem. Owocuje jedyną w swoim rodzaju, aż do bólu melancholijną medytacją nad tym, co w nas najprawdziwsze i najpiękniejsze – i co możemy bezpowrotnie utracić.
Byłoby jednak wielkim błędem zakładać, że
Dobrzy nieznajomi traktują wyłącznie o tragicznym odcieniu miłości. Kluczy interpretacyjnych jest tu znacznie, znacznie więcej: od znakomitego szkicu alienacji pokolenia współczesnych 30- i 40-latków, którzy mają coraz większy problem z budowaniem trwałych relacji, przez dotknięcie problemu stygmatyzacji osób homoseksualnych po rozciągniętą w czasie i przestrzeni terapię, pozwalającą na ostateczne rozliczenie się z przeszłością i definitywne wkroczenie w dorosłe życie. W świecie postępującej izolacji paradoksalnie zanika to, co autentyczne i długofalowe. Trwamy w emocjonalnym zawieszeniu, nie potrafiąc przed samymi sobą przyznać, że przez to skazujemy się na niebyt, pudrowany tworzeniem coraz to nowszych, zastępczych światów, mających być w zamierzeniu namiastką rzeczywistości. Haigh chce przypomnieć, że prawda wcale nie leży "gdzieś tam", a dokładnie tutaj, w naszej duszy i wciąż bijącym sercu. Pomaga mu w tym aktorski koncert, który dają genialni Scott i Mescal, doskonale balansujący pomiędzy cudownym romansem gejowskim a większym niż życie traktatem o uczuciach; ich występami można się po prostu zachłysnąć. Jak i całym zresztą filmem, z którego trudno otrząsnąć się na długo po seansie, myśląc nad ekranowymi wydarzeniami i próbując odkryć ich nowe znaczenia. "Może nie traktowałem cię tak dobrze, jak powinienem. Może nie mówiłem, że cię kocham tak często, jak mogłem. (...) Byłem ślepy" – wyśpiewa wraz z rodzicami Adam w poruszającej interpretacji utworu Pet Shop Boys. Patrząc z tej perspektywy,
Dobrzy nieznajomi otworzą oczy tym, którzy dziś żyją w mieście ślepców i zapominają, że przybierająca oblicze drugiego człowieka miłość "zawsze była w naszych myślach".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h