„Dziecię Boże”: Zagubiony – recenzja
James Franco wydaje się być silnie zafascynowany amerykańskim dziedzictwem literackim XX wieku, ponieważ coraz częściej sięga po jego klasyków, takich jak William Faulkner czy Cormac McCarthy, a ostrzy sobie także zęby na prozę Bukowskiego. Choć Franco jest bardziej rozpoznawalny jako aktor, to jednak na swoim koncie ma także całkiem pokaźną kolekcję wyreżyserowanych filmów, charakterystycznych dla festiwalowych seansów – Dziecię Boże jest właśnie jednym z takich dzieł.
James Franco wydaje się być silnie zafascynowany amerykańskim dziedzictwem literackim XX wieku, ponieważ coraz częściej sięga po jego klasyków, takich jak William Faulkner czy Cormac McCarthy, a ostrzy sobie także zęby na prozę Bukowskiego. Choć Franco jest bardziej rozpoznawalny jako aktor, to jednak na swoim koncie ma także całkiem pokaźną kolekcję wyreżyserowanych filmów, charakterystycznych dla festiwalowych seansów – Dziecię Boże jest właśnie jednym z takich dzieł.
Dziecię Boże ("Child of God") to adaptacja jednej z najbardziej znanych powieści Cormaca McCarthy’ego, będącego powiernikiem faulknerowskiego stylu i dziedzictwa oraz restauratorem nurtu egzystencjalnego. Twórczość pisarza trudno jest zaadaptować, ponieważ najwięcej magii i uroku tkwi między wierszami oraz w jego specyficznym stylu pisarskim – czymś, z czym nawet doświadczony reżyser czy scenarzysta może mieć problem. Do tej pory udało się to twórcom Drogi, braciom Coen oraz Tommy’emu Lee Jonesowi, który razem z pisarzem współpracował nad adaptacją jego sztuki Sunset Limited. Franco wydaje się wpaść w tę pułapkę, ponieważ ekranizacja jednej z bardziej kontrowersyjnych powieści McCarthy’ego wydaje się być dosłownym przeniesieniem zdarzeń z kart książki.
Streścić fabułę, to trochę tak, jak próbować opisać, jakiego koloru jest słońce – zupełnie nie o to w tym chodzi i wcale nie jest to pomocne. Jednak gdyby ktoś usilnie potrzebował streszczenia: film opowiada o Lesterze Ballardzie (Scott Haze), outsiderze i degeneracie żyjącym na bakier z prawem i szlajającym się po pobliskich lasach, szukając guza. Ballard jest postacią, której najzwyczajniej w świecie brakuje bliskości i uczucia, zaś tytuł filmu odnosi się do tego, iż pomimo jego skrajnej degeneracji Bóg wciąż nad nim czuwa i ma go w swojej opiece. Postać Ballarda w interpretacji Haze’a to wiecznie zagubiona, pozbawiona celu w życiu dusza z ciągle spuszczoną głową i niewyraźnym grymasem na twarzy. Jego względnie przyziemne przygody uzupełniają relacje postronnych ludzi, którzy mieli z nim styczność. O ile w książce w ciekawy sposób wzbogacało to przekaz, to w filmie wydaje się nie mieć to większego uzasadnienia. Na tym właśnie polega głównym problem tego obrazu – James Franco nie naznaczył go swoim stylem, swoją interpretacją, tylko po prostu zekranizował powieść, trzymając ją w jednej ręce, a drugą prowadząc kamerę i aktorów.
[video-browser playlist="616878" suggest=""]
Nieco lepiej prezentuje się warstwa estetyczna, która stara się pretendować do bycia maksymalnie naturalistyczną i surową – kręcona jest za pomocą kamery z ręki, co ma wyglądać, jak gdyby brała ona udział w przedstawianych wydarzeniach. Niestety, teksty McCarthy’ego charakteryzują się tym, że stawiają opór językowi filmu. Zekranizowanie ich sauté nie jest właściwą metodą, ponieważ wymagają one nadania odgórnego, charakterystycznego stylu i nałożenia unikatowej narracji, co jedynie najlepsi i najwytrwalsi twórcy kina potrafią zastosować. Dodając do tego niezbyt pociągającą fabułę, wychodzi twór, który po prostu nie powinien być wypuszczany poza stronice książek. Franco, chcąc nie chcąc, trochę udowadnia swoim filmem, że właśnie tak jest.
Poznaj recenzenta
Jan StąporDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat