Dziewczyna, którą nigdy nie byłam - recenzja filmu
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam to film, który być może udowadnia, że da się jeszcze robić dobre filmy młodzieżowe. W jaki sposób?
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam to film, który być może udowadnia, że da się jeszcze robić dobre filmy młodzieżowe. W jaki sposób?
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam to adaptacja bestsellerowej książki Caitlin Moran o tym samym tytule, której akcja dzieje się w Londynie na początku lat dziewięćdziesiątych. Jest to pełna brytyjskiego humoru komedia opowiadająca o licealistce Johannie Morrigan, dziewczynie pochodzącej z klasy robotniczej, której pasją jest pisarstwo. Jak to w życiu zwykle bywa, nic nie idzie zgodnie z planem. Szczególnie gdy ma się naście lat i ogromne marzenia o podbiciu świata. Wobec tego film chce pokazać nam, jak będzie wyglądała podróż Johanny od pisania wierszy o psie aż do soczystych i krwawych recenzji muzycznych.
Dziewczyna, którą nigdy nie byłam to film, który wychodzi od bardzo prostego schematu, typowego dla filmów młodzieżowych. Mamy zatem główną bohaterkę, która z jakiegoś powodu jest inna od wszystkich dziewczyn naokoło. W tym przypadku jej sposobem na wyróżnienie się z tłumu jest zainteresowanie pisarstwem i literaturą klasyczną, taką jak powieści Jane Austen czy Charlotte Brontë. Dziewczyna woli uciekać do fikcyjnego świata. Jest przedstawiona jako ktoś trzymający się na uboczu, dzięki czemu mnóstwo osób może się z nią utożsamić. I właśnie o to chodzi w zabiegu, w którym szara myszka zostaje główną bohaterką. Wisienką na torcie jest fakt, że nie jest zbyt popularna w szkole. Na początku seansu może przyjść nam do głowy myśl, że ulegnie to zmianie, bo zwykle w takich produkcjach chodzi właśnie o wielką przemianę i pouczający morał. I w tej niby też, ale jednak nie w sposób, w jaki możny byłoby się spodziewać.
Wobec tego film korzysta z bardzo znanego widzom schematu, w którym mamy trochę inną licealistkę, marzącą o czymś wielkim i nieosiągalnym. Dzięki temu zyskujemy poczucie, jakbyśmy weszli do znajomego domu i nie musieli zdejmować butów. Bo ten zabieg sprawia, że na początku seansu mamy wrażenie, że doskonale wiemy, w którą stronę to wszystko zmierza. Film zyskuje na tym, bo nie potrzebuje długich i nużących wstępów. Poza tym korzystanie z utartych schematów zwykle ma swój cel, ponieważ z jakiegoś powodu są one lubiane. Jednocześnie, gdyby produkcja zatrzymała się tylko na tym, to nie byłoby tu za wiele do opowiadania. Jednak jak sama Johanna zauważa, jest kilka rzeczy, które odróżniają ją od typowej heroiny. I choć na początku możemy uznać to za puste słowa, każda minuta seansu udowadnia, że nie jest to kolejny zdjęty z taśmy produkcyjnej film dla młodzieży. Jest to coś zaskakująco świeżego.
Przede wszystkim sama Johanna jest trochę inna niż wiele bohaterek tego typu produkcji. Na początku jest bardzo przerysowana i ma wiele cech typowych dla szarej myszki, która nie wygrała miejsca na stołówce obok popularnych dzieciaków. Z czasem jednak widzimy, że jest charyzmatyczna i chcemy jej kibicować. Po pierwsze dlatego, że tak szczerze kocha pisanie, a po drugie dlatego, że nie jest egocentryczna. Zwykle heroiny mają to do siebie, że gdy już skupią się na własnych problemach, to nie widzą nic poza nimi. I bywa to męczące, gdy twórca chce nas przekonać, że jest inaczej. Johanna za to bardzo kocha swoją rodzinę. Wykorzystuje zarobione pieniądze, by ich rozpieszczać, próbuje rozkręcić karierę ojca, uważnie słucha wyznań piosenkarza w pokoju hotelowym, zamiast gadać tylko o sobie. I choć ma wady jak każdy inny człowiek, przyjemnie ogląda się historię o kimś, kogo rozpiera pasja.
Poza tym jej rodzina to jedna z najmocniejszych stron filmu. Jak zauważa sama Johanna, główne bohaterki zwykle jej nie mają. Bardzo często w produkcjach młodzieżowych mamy do czynienia z sierotami, ponieważ dzięki temu nie trzeba zawracać sobie głowy rodzicami, a poza tym tak jest bardziej dramatycznie. A wiadomo, łatwiej będzie polubić bohaterkę ze smutną historią, obojętnie jak mdłą. Jeśli już twórca zdecyduje się zostawić rodzinę, to w miejsce jej członków stawia kartonowe podobizny udające ludzi. Wyjątkiem od tej reguły wydaje mi się Do wszystkich chłopców, których kochałam. Tymczasem, gdy pozwalamy bohaterce mieć rodzinę, tworzymy między nimi interesujące, ciepłe albo skomplikowane relacje, nagle powstaje nam coś bardzo wciągającego. W dodatku zatrudnieni do ich grania aktorzy spisują się fenomenalnie na ekranie. Ojciec, który chciał zostać gwiazdą muzyczną, ale zamiast tego może odcinać się prześladowcom swojej córki, mówiąc im o posuwaniu ich matki w latach sześćdziesiątych, jest cudowną kreacją. Skomplikowana relacja pomiędzy Johanną a jej matką (która zmieniła się po porodach najmłodszych dzieci) jest zarysowana subtelnie, by powrócić do nas w bardzo wzruszający sposób. A najlepsze w tym jest to, że choć jest to kochająca się rodzina, to nieidealna dokładnie tak, jak zdarza się to w prawdziwym życiu. I dlatego ich lubimy.
Wspomniałam o tym, że mocną stroną filmu jest też to, jak bardzo skupia się na pasji głównej bohaterki do pisarstwa. Pomijając fakt, że po prostu dobrze ogląda się kogoś, kto jest tak bardzo czemuś oddany, to służy to jeszcze jednej rzeczy. Mianowicie jej wielkie marzenia z tym związane są dobrym pretekstem, by poruszyć bardzo istotny problem związany z dorastaniem. Temat kreowania siebie w momencie, gdy jeszcze sami nie do końca wiemy, kim jesteśmy, i tego, co zrobić, gdy wszystko sobie zaplanowaliśmy, a już pierwsza rzecz nie idzie zgodnie z planem. Johanna marzy o byciu pisarką, podobną do tych, które przemawiają do niej ze ścian jej pokoju. Nikogo jednak nie poruszają jej prace, a nauczycielka, która musi męczyć się z trzy razy dłuższymi esejami niż standardowe, jest nawet niepocieszona. Wobec tego dziewczyna musi stanąć przed wieloma ważnymi wyzwaniami, bo życie to trochę krzywe zwierciadło naszych marzeń. To zdecydowanie jeden z lepszych filmów, który porusza temat pierwszych kroków nastolatka w dorosłym i brutalnym świecie.
Wobec tego bardzo dobrze odnajdą się w tym widzowie, którzy kiedykolwiek mieli poczucie, że nie wiedzą, co zrobić ze swoim życiem, skoro potoczyło się ono nie tak, jak miało. Można nawet śmiało powiedzieć, że to przesłanie równie dobrze trafi do kogoś, kto nie skończył jeszcze liceum, jak i do osób po dwudziestce czy trzydziestce. Nie tylko dlatego, że we współczesnym zmiennym świecie wielu z nas musi ciągle szukać nowego planu awaryjnego. Ale przede wszystkim dlatego, że film nie jest infantylny. Choć można go nazwać młodzieżowym, to nie traktuje swojej publiki dziecinnie, tylko właśnie jak dorosłych. I najlepiej oddaje to jego humor, ponieważ ta komedia miała tak wiele okazji, by pod tym względem sobie nie poradzić. Mamy tu główną bohaterkę, która nie jest szczupła, a mimo to nie jest to wykorzystane jako pretekst do rozładowania atmosfery. I swoją drogą, jest to jedna z najlepszych młodzieżowych bohaterek większego rozmiaru, od której tytułowa postać filmu Sierra Burgess jest przegrywem mogłaby się paru rzeczy nauczyć.
Już coś tak prostego udowadnia, że film w przeciwieństwie do wielu innych produkcji nie szuka drogi na skróty, by rozbawić widza tym samym, odgrzanym dowcipem. W zamian za to mamy do czynienia ze specyficznym brytyjskim humorem, który wychodzi bardzo naturalnie na ekranie. Jest tu wiele odniesień do literatury i muzyki, które zakładają, że widz bez trudu je załapie. A to oznacza, że nie jest to po prostu głupia komedia z żartami, które widzieliśmy już milion razy. Z drugiej strony nie jest to też nic specjalnie ambitnego, co byłoby dostępne tylko dla wąskiego grona odbiorców. To przyjemna komedia z bardzo mądrym przesłaniem, idealna na wieczorny seans, szczególnie dla fanów popkultury, którzy będą mieli okazję wejść do głowy Johanny.
Poznaj recenzenta
Paulina GuzDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat