Elegia dla bidoków - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 25 listopada 2020Elegia dla bidoków zapowiadana była jako jeden z mocniejszych kandydatów do tegorocznych Oscarów. Do czasu pierwszych recenzji. Szanowany, wielokrotnie nagradzany reżyser, głośne nazwiska w obsadzie i scenariusz oparty na bestsellerowej powieści o tym samym tytule. Dla Was oglądamy najnowszą propozycję Netflixa i sprawdzamy, co mogło pójść nie tak.
Elegia dla bidoków zapowiadana była jako jeden z mocniejszych kandydatów do tegorocznych Oscarów. Do czasu pierwszych recenzji. Szanowany, wielokrotnie nagradzany reżyser, głośne nazwiska w obsadzie i scenariusz oparty na bestsellerowej powieści o tym samym tytule. Dla Was oglądamy najnowszą propozycję Netflixa i sprawdzamy, co mogło pójść nie tak.
Elegia dla bidoków przedstawia opartą na prawdziwych wydarzeniach historię życia J. D. Vance’a, pochodzącego z ubogiej, patologicznej rodziny w Kentucky, którą bohater sam opowiada widzowi z perspektywy dojrzałego już studenta prawa na Yale. W pierwszych scenach Elegii dla bidoków poznajemy losy jego dziadków, którzy jak wielu innych „bidoków” (nieudolne tłumaczenie „hillibillies”, odnoszącego się do białych Amerykanów ze średniej klasy robotniczej) wyemigrowali z Kentucky w poszukiwaniu lepszego życia. Trafili do uprzemysłowionego miasteczka w Ohio, które w filmie zostało przedstawione jako tętniące życiem, pełne perspektyw i miejsc pracy w miejscowych fabrykach. Niestety, gdy do tego samego miejsca nasz bohater zabiera widzów kilkanaście lat później, po fabrykach zostały już tylko opustoszałe budynki, a ulice roją się od ćpunów i dilerów.
Oglądając Elegię dla bidoków, zdecydowanie nie możemy narzekać na nudę. Z początku mogłoby się wydawać, że dramat ten skupi się głównie na trudnej relacji Vance’a z jego rozchwianą emocjonalnie, uzależnioną od narkotyków matką. Z czasem jednak wątków pojawia się coraz więcej, jak chociażby relacja Vance’a z jego ambitną, po stokroć lepiej usytuowaną dziewczyną ze studiów, która nie ma pojęcia o trudnym dzieciństwie swojego chłopaka. Najciekawszym i całkowicie zmarnowanym wątkiem jest historia Lindsay - starszej siostry Vance’a - która usilnie stara się ułożyć swoje życie obok rodzinnego piekła. Spłycenie tej postaci do córki, która smaży tosty, gdy mamusia jest naćpana, jest moim zdaniem ogromnym minusem. Potencjał, jaki drzemał w Lindsay, spokojnie wystarczyłby na nakręcenie osobnego filmu. Reżyser rozwija wszystkie historie równolegle, uniemożliwiając im się w całości rozwinąć, w rezultacie doprowadzając do chaosu.
Przesłaniem filmu bez dwóch zdań miało być ukazanie Ameryki bez lukru. Ameryki pełnej biedy, przemocy, alkoholu, narkotyków i braku perspektyw. Ameryki, w której tzw. amerykański sen jest tylko legendą, daleko poza zasięgiem kogokolwiek. I to się udało. Nie można tego zarzucić twórcom filmu, ponieważ zdecydowanie rodzinne miasteczko Vance’a nie jest miejscem, które chcielibyśmy odwiedzić. Film pozostawia jednak duży niedosyt, jeśli chodzi o płaszczyznę społeczno-ekonomiczną. Reżyser niejako usprawiedliwił wszystkie patologie Ameryki, zrzucając winę na to, skąd pochodzimy. Zamiast wnikliwej analizy, mamy maraton kłótni i wybuchów agresji. Zamiast ukazania źródła problemów klasy pracującej, mamy przelotne ujęcia opustoszałych fabryk. Całość ogląda się trochę tak, jakby środowisko Hollywood chciało powiedzieć: „Hej, my też wiemy co to bieda i prawdziwe problemy”. A szkoda, bo produkcja miała naprawdę ogromny potencjał na bycie społecznym głosem Amerykanów, urodzonych po „tej drugiej stronie”.
Brak konsekwencji widać również w samym przekazie. Z jednej strony twórcy starają się udowodnić, jak bardzo nasze życie determinowane jest przez pochodzenie i społeczność, z drugiej jednak - historia Vance’a to w ogólnym rozrachunku książkowy przykład amerykańskiego snu. Oczywiście, nie można tutaj winić jedynie reżysera, gdy scenariusz oparty został przecież na autobiografii. Mimo wszystko wymowa produkcji zdaje się sugerować, że receptą na sukces jest odcięcie się od rodzinnych problemów, co nie było chyba założeniem autora.
Jeśli chodzi o obsadę, to nie zgodzę się z opiniami, jakoby Amy Adams wypadła słabo w roli Bev. I nie tylko dlatego, że pozwoliła się wyjątkowo wręcz obrzydzić do roli. Jest świetna zarówno w scenach histerycznego śmiechu, jak i wybuchów gniewu. Jest przekonywująca nawet w scenach, w których jej postać nie ma za wiele do powiedzenia. A trzeba przyznać, że jej towarzystwo stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Bowiem Glenn Close, w roli babci, bez dwóch zdań dominuje tę produkcję. Tworzy postać, która nie da sobie w kaszę dmuchać, a gdy mówi, że skopie wszystkim tyłki, to nikt nie ma wątpliwości, że to zrobi.
Mimo wszystko uważam, że Elegia dla bidoków nie jest filmem słabym. Bardzo dobrze się go ogląda, jest dynamiczny, świetnie obsadzony i wypchany naprawdę dobrymi, wzruszającymi scenami, jak chociażby ta, w której babcia dowiaduje się o pierwszej piątce wnuczka w szkole. Jednak to nie wystarcza. Elegia ta jest zbyt ckliwa i zbyt płaska, by mieć szansę w oscarowym wyścigu. Koniec końców przeciętny widz, który nie miał wygórowanych oczekiwań, spowodowanych oscarową presją z pewnością dostanie to, czego szukał - ponury melodramat, zakończony (o dziwo) osobliwym happy endem.
Poznaj recenzenta
Claudia UrbanikDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat