

Pamiętacie ostatni film Jarmuscha? Ten o zombie? Nie? Tak myślałem – z filmowego radaru zniknął tak szybko, jak się na nim pojawił. Z Father, Mother, Sister, Brother być może będzie podobnie. Tym razem mamy do czynienia z tryptykiem złożonym z trzech tematycznie bliskich historii, nieco przypominających żenujące (i tym samym w pełni ustawione) skecze SNL.
Wszystkie short stories opowiadają o poukrywanych patologiach w rodzinnych dynamikach. Raz to dzieci zawalają, raz rodzice, ale zazwyczaj wszyscy są siebie warci. Dwa pierwsze "skecze" mówią o tragedii w porozumiewaniu się. Choć obie rodziny mają się na wyciągnięcie ręki, to nie potrafią zupełnie skorzystać z takiego stanu rzeczy. Mogą mieć siebie nawzajem, ale nie chcą lub wręcz nie potrafią chcieć. Trzeci zaś to pełnoprawna rozprawa z autentyczną tragedią, czyli śmiercią rodziców bliźniaków. A tam – cytując klasyka – nuda panie, nuda.
Na papierze taka kolej rzeczy brzmi cudownie, problem w tym, że Jarmusch nie wie, jakimi dokładnie środkami ma szansę wzbudzić zainteresowanie w widzu. Do tego to nie jest scenariusz, który nadawał się na adaptację – twórca pokroju Jarmuscha powinien wiedzieć, kiedy powiedzieć "stop" i odpuścić przy tego typu projektach. Dialogi nie są cięte jak brzytwa, a historyjki bywają rozwodnione zbyt "teatralnymi" tekstami oraz sztucznym ukazaniem niemocy w komunikacjach i zdolnościach interpersonalnych (stwierdziłbym, że ci bohaterowie zachowują się czasami jak przerysowane, gadające figury woskowe).
Całe ensemble cast również nie bryluje: w pierwszych dwóch (najkrótszych) aktach zbyt mało czasu otrzymują aktorzy pokroju Adama Drivera lub Cate Blanchett. Szafują sucharami i manewrują między żenadą a niezręcznością przy spotkaniach rodzinnych. Niemniej zbyt mało wiemy o każdej z familii, abyśmy w jakikolwiek sposób mogli emocjonalnie zbliżyć się do ich mikrokosmosów. To zupełnie nie nasz świat. Jesteśmy do nich tak przywiązani, jak do wspomnienia z ostatniej kolacji.
Niby wszystkie trzy rodziny dwoją się i troją, aby gadka się kleiła. Tylko szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o całej reszcie. Jedynie Tom Waits kradnie show jako ojciec (jak to mówią – samograj pierwszej historii), który robi wszystko, aby odepchnąć od siebie swoje dzieci i spędzić z nimi jak najmniej czasu, nawet jeśli nie widzieli się od dwóch lat. To bodaj najprzewrotniejszy akt z trzech przedstawionych. Później mamy tylko i wyłącznie równię pochyłą.
(Kino jest jednak nieobliczalne – spotkałem widzów, z którymi na emocjonalnej płaszczyźnie bardzo rezonowała trzecia historia. Czy ostatnia część Jarmuschowskiego tryptyku silniej będzie działać na kogoś, kto nagle stracił bliskiego i po czasie poczuł, że tak naprawdę nigdy nie znał w pełni tej osoby? Dla mnie nie było tam żadnej treści, choć wygląda na to, że odbiór tak kameralnego tytułu sprowadza się do personalnych przeżyć).
Jarmusch próbuje przywrócić magię z Kawy i papierosów, ale dziaders-reżyser nie wykrzesuje z siebie tej samej energii, która jeszcze paręnaście lat temu zrobiła z niego tak kultową personę. Nie znajdziemy tu nawet tej samej kontemplacyjnej atmosfery, co w Patersonie. FMSB nieustannie przypomina sztukę dla sztuki. Mało co się tutaj klei, żadna z historii nie angażuje. To bardziej autorska fanaberia aniżeli koherentny film z trzema łączącymi się rozdziałami.
A przez to, że ten komediodramat nakręcił reżyser Broken Flowers, to odpala się w nas wewnętrzny Bolec. "Spokojnie, zaraz się rozkręci" – wmawiamy sobie, zerkając co dziesięć minut na zegarek. "Spokojnie, zaraz się rozkręci" – słyszymy, kiedy wychodzimy już z kina przy napisach końcowych. Niemniej to fraza, której nie słyszę w trakcie pisania tego tekstu. No nic – pogodziłem się, że takie produkcje "nigdy się nie rozkręcają".
Poznaj recenzenta
Jan Tracz
