Kapitan Marvel – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 8 marca 2019Kapitan Marvel ląduje co prawda na Ziemi, ale i tak ostatecznie wzbije się w Kosmos. Z nową odsłoną MCU jest podobnie. To film dwóch prędkości, chaotycznego początku i ekscytującego finału. Nie zmienia to jednak faktu, że tej heroiny potrzebowaliśmy z wielu powodów - dobrze, że już tu jest.
Kapitan Marvel ląduje co prawda na Ziemi, ale i tak ostatecznie wzbije się w Kosmos. Z nową odsłoną MCU jest podobnie. To film dwóch prędkości, chaotycznego początku i ekscytującego finału. Nie zmienia to jednak faktu, że tej heroiny potrzebowaliśmy z wielu powodów - dobrze, że już tu jest.
Jeśli najbardziej zapadającą w pamięć sceną Captain Marvel jest sekwencja otwierająca, w której nieodżałowany Stan Lee szturmuje nie tylko czołówkę Marvel Studios, ale i nasze serca, a na większość fabularnych twistów czytelnicy komiksów i uważnie śledzący kampanię promocyjną produkcji zareagują co najwyżej wzruszeniem ramion, to wiedzcie, że tym razem na żaden wierzchołek góry zwanej MCU nie będziemy się wspinać. Ot, Dom Pomysłów i jego unikalna wariacja na temat taktyki oblężniczej. Nowa odsłona Kinowego Uniwersum Marvela to nic innego jak rozbicie kolejnego obozu, hen wysoko nad naszymi głowami - atak szczytowy przewidziano na koniec kwietnia. Do mentalnej stratosfery co prawda nie doskoczymy, żadnych długotrwałych ochów i achów nie będzie, ale Carol Danvers i tak rozepcha się w naszej świadomości za pomocą bodajże najoryginalniejszej genezy w całym projekcie. Dobra wiadomość jest taka, że mamy tu do czynienia z heroiną z krwi i kości, która spełnia pokładane w niej nadzieje i wychodzi naprzeciw długoletniemu oczekiwaniu; niepokorna, kosmiczna wręcz w skali dusza, która ma zaskakująco wiele do powiedzenia nie tyle na temat tego, jak być kobietą, ale po prostu, jak być człowiekiem. Zła informacja to zaś fakt, że Kapitan Marvel, choć kulom czy laserom się nie kłania i dzielnie trzyma w dłoni feministyczną pochodnię, nie okaże się supernową inspiracji dla płci żeńskiej - pewna Amazonka zdążyła już ją na tym polu uprzedzić. Szklanka jest więc do połowy pełna, do połowy zaś pusta. Sęk w tym, że i tak ją wypijesz do dna, a potem poprosisz o dolewkę.
Przeprowadźmy w tym miejscu pewien eksperyment myślowy: wyjmijcie z ekranowej opowieści woltę dotyczącą prawdziwych powodów pobytu Skrullów na naszej planecie. Co ukazuje się naszym oczom? Nazwijmy rzeczy po imieniu - fabuła prosta jak budowa cepa. Ktoś solidnie majsterkował przy wspomnieniach głównej bohaterki; ta, przynajmniej w pierwszym akcie, nawet jeśli trzyma fason i pokazuje serducho do walki w oddziale Starforce, chodzi otumaniona niewiedzą o swojej przeszłości, kosmiczne hop, międzygalaktyczne bęc i jesteśmy już na Ziemi. Nie zdążymy zapytać, co tu się, do licha, wyrabia - akcja pędzi na złamanie karku. Danvers, nazywana jeszcze na tym etapie Vers, w trymiga łączy siły z Nickiem Furym, który najpierw chce robić za Kapitana Bombę i pokazać, że Droga Mleczna nie zostanie opanowana przez złych kosmitów, ale w toku śledztwa odkryje, iż nawet jego matecznik w postaci S.H.I.E.L.D. został już zinfiltrowany przez najeźdźców. Odprysk ledwie tu zarysowanej wojny Kree i Skrullów ustawia fundamenty pod dalszy bieg wydarzeń. Pierwsi mieli być szlachetni, a okazali się zwykłymi zakapiorami. Drugim przypięto łatkę złoli z kosmicznego Złowa. Błąd - nigdy nie oceniaj książek po zmieniającej się okładce. Mniej więcej od momentu wizyty Fury'ego i Danvers u Marii Rambeau fabularne kajdany zostają zrzucone i reżyserzy Anna Boden i Ryan Fleck zaczynają bawić się konwencją. Poluzowanie narracyjnego gorsetu popłaca: na ekranie dosłownie i w przenośni widać fajerwerki, Kapitan Marvel w krążownik Kree wchodzi jak nóż w masło, Fury rzuca Karolowi Strasburgerowi wyzwanie w kwestii liczby żartów wyciąganych z rękawa, a wszystkiemu przygrywa kot Goose, który tak się obżarł Tesseraktem, że w scenie po napisach będzie go musiał zwymiotować. Trupa pozornie tu do siebie nieprzystających dziwaków przemyka przez ekran a to w rytm utworów Nirvany, a to R.E.M. W żaden sposób nie zmieni to jednak faktu, że Captain Marvel na poziomie fabularno-narracyjnym jest filmem dwóch prędkości; chaos, skrótowość i pospieszne tempo z początku opowieści wyraźnie odstaje poziomem od efektownego finału. Skoro już symbolika lotu ma w tej produkcji tak wielkie znaczenie, to najpierw zaserwowano nam turbulencje, ale po bezpiecznym lądowaniu ręce same będą składać się do oklasków.
Fleck i Boden początkowo mają sporo problemów z określeniem narracyjnego szlaku, którym chcą podążać. Zachowują się trochę tak, jakby zabierali nas na fabularne grzybobranie; do koszyczka wpada więc i geneza tytułowej bohaterki, i pełne spektrum drugoplanowych wątków, które dopiero po wnikliwej analizie okażą się raczej borowikami niż muchomorem. Zanim reżyserzy odkryją przed nami karty, Captain Marvel napotka na cały szereg konwencyjnych wybojów i gatunkowych kolein. Szczypta dramatu obyczajowego, odrobina subtelnie tu wkomponowanych w opowieść i, co najważniejsze, nienachalnych treści feministycznych, garść buddy movie, a wszystko podlane rozrywkowym sosem. Rzecz w tym, że twórcy naprawdę długo zabierają się do pokazania widzom fabularnej trajektorii, co jest o tyle paradoksalne, że w pierwszej części opowieści akcja pędzi na łeb na szyję. Pif-paf, łubu-du, Hala, Torfa, Ziemia, Kree, Skrulle, wspomnienia, napęd nadświetlny; jest tu tak gęsto, że gdy Carol czy Talos zawitają do Luizjany, Maria Rambeau nie będzie miała specjalnie czasu na okazanie swojego zdumienia - widz również. Siłą rzeczy pewne elementy historii jawią się jak nieskładnie porozrzucane i niedokończone szkice, by przywołać tylko przykłady Mar-Vell (brawa za odważną i niewymuszoną zmianę w kontekście płci tej postaci), Najwyższego Intelektu czy określenia, o co właściwie dwie kosmiczne rasy tłuką się ze sobą na tak wielką skalę. Na całe szczęście reżyserzy, bądź co bądź w przeszłości związani z kinem artystycznym, ostatecznie decydują się wrzucić drugi czy nawet piąty bieg narracyjny, a serwowana wcześniej jak po sznurku fabuła na swojej wielowątkowości bardziej już zyskuje niż traci. Postać tytułowej bohaterki zaczyna koniec końców intrygować i zyskiwać naszą sympatię, jej geneza nie zaginie zaś w gąszczu innych wątków.
Pogłoski o tym, że Captain Marvel dokona jakiegoś bliżej nieokreślonego zamachu na polu światopoglądowym, okazały się mocno przesadzone. Tak, Carol Danvers jest feministką pełną gębą, jednak możecie między bajki włożyć wizje, w których nowa heroina MCU zamienia się w Wolność wiodącą kobiecy lud na ideologiczne barykady, by potem przyczaić się gdzieś w ukryciu i czyhać na męskie przyrodzenia. Feminizm bohaterki to żaden radykalny fundamentalizm, a dążenie do równości płci na każdym możliwym polu. Zwróćcie uwagę, jak wiele w jej otoczeniu zwierciadeł, szyb i innych ekranów; postmodernistyczni myśliciele powiedzieliby, że Fleck i Boden symbolicznie wpisują Danvers w lacanowską koncepcję fazy lustra. Protagonistka musi więc pojąć, kim naprawdę jest, porównać samą siebie z innymi, odnaleźć własną drogę - tak kobiecości, jak i człowieczeństwa. Czasami twórcom w tej materii idzie jak po grudzie, by odwołać się do ledwie tu wzmiankowanej przebitki z niesprawiedliwego traktowania płci żeńskiej w wojsku. Carol swoją wewnętrzną przemianę najpełniej przejdzie jednak w domu Marii Rambeau; to powrót do korzeni, nadanie nowego kontekstu wcześniejszemu okładaniu rywali po łbach, zapełnienie wypranego ze wspomnień i emocji umysłu innym już sensem istnienia. Bohaterka z marionetki na usługach Kree i mentalnego cyborga zmienia się w większą niż życie wariację na temat podtrzymującego niebo Atlasa; bez chwili zawahania sama wyruszy naprzeciw pociskom balistycznym wystrzelonym przez Oskarżycieli. Nieruchoma, a jednak poruszycielka. Powiedzieć, że zyskała siłę i niezależność, to wciąż za mało. Ona bezpardonowo przebija szklany sufit myślenia o roli społecznej kobiet, choć znacznie ważniejsze jest, że jednocześnie definiuje swoje człowieczeństwo. W tym momencie przypomnijcie sobie, jak w trakcie misji na Torfie jeden ze Skrullów niczym zwierzę syczał w kierunku Danvers, a ta odpowiedziała mu tym samym. Potem porównajcie ten kadr z ujęciami, w których Carol z niewinnym uśmiechem i pełnym zrozumieniem spogląda na Monicę Rambeau czy dziewczynkę-kosmitkę. Tak właśnie przeobraża się tożsamość, tak daje się inspirację. W tę beczkę miodu muszę jednak włożyć łyżkę dziegciu, choć akurat tego porównania chciałem uniknąć jak ognia. Wonder Woman hasztagiem #WomanPower operowała nie tylko szybciej, ale przede wszystkim robiła to lepiej. Prawdopodobnie dlatego, że reżyserka Patty Jenkins umiejętniej rozłożyła w swoim filmie feministyczne akcenty, znacznie sprawniej też niż Fleck i Boden prowadząc przy tym odtwórczynię tytułowej roli. Tak czy inaczej skromny póki co panteon ekranowych superbohaterek nam się rozrósł - i ilościowo, i jakościowo.
Z rolą Brie Larson mam pewien problem, przy czym absolutnie nie wynika on z samej gry, a staje się pokłosiem scenariuszowych niedociągnięć. Aktorka w pierwszej połowie filmu zachowuje się tak, jakby wiszące nad jej postacią widmo wspomnień i przeszłości nieco ją przytłoczyło i nakazało korzystanie przede wszystkim z jednej miny głębokiego przemyślenia. Bądźcie jednak cierpliwi; im dalej w historię, tym częściej Larson pokazuje, że to przecież Pani Artystka, zdobywczyni Oscara. Jej Danvers jest zawadiacka, bezkompromisowa, nieustraszona. Przyłoży specyficznym poczuciem humoru, poprawi niewinnym uśmiechem. Jeśli dostanie bęcki, no to, niczym Polska, ostatecznie wstanie z kolan, bo tak po prostu trzeba. Cholernie skomplikowana postać, a jednak ujmuje głównie swoją naturalnością. Jeśli dało się z niej coś jeszcze wycisnąć, to pretensje na tym polu powinniśmy zgłaszać nie do aktorki, a samych scenarzystów i reżyserów. Wokół Larson bryluje w zasadzie cały drugi plan, choć najjaśniej świecą tam pełne uroku świry pokroju Ben Mendelsohn (o Talosie i Skrullach nieco szerzej za chwilę), wszystkich czterech kotów wcielających się w żarłoka Goose'a i wyluzowanego tu tak, jakby właśnie wyruszał po ćwierćfunciaka z serem Samuel L. Jackson. Ten ostatni na planie musiał zaliczyć całą serię dni konia; w absolutnie każdą scenę ze swoim udziałem wprowadza takie pokłady ciepła i humoru, że tym razem możemy mu wybaczyć brak posiłkowania się nieodłącznym "motherfuc...". Co więcej, obecność aktora rzuca również nowe światło na prapoczątki Avengers - teraz wiemy, skąd nazwa projektu, czy dlaczego Fury od zawsze mógł polegać na agencie Coulsonie, nawet jeśli tego ostatniego na ekranie było stosunkowo mało.
Naprawdę dobra gra aktorska znajduje także przełożenie na to, jaki kształt przybierają relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami. Fleck i Boden na tym poletku raz po raz przesuwają akcenty, jakby wciąż na nowo kręcili fabularnym kołem fortuny. Największa ich wygrana to zestawienie ze sobą Carol Danvers i Nicka Fury'ego. No to jest, drodzy państwo, sztos, by odwołać się do terminologii młodszych czytelników. Pozornie dzieli ich wszystko, od różnicy wieku po życiową sytuację, ale wspólny język odnajdą relatywnie szybko i potem tę nić porozumienia zamienią w ekranowe złoto. Fury ironizuje, niekiedy nawet mędrkuje, ale gdy chcesz mu już przypisać rolę mentora, to nagle zaczynasz odkrywać, że przecież to on podąża krok w krok za główną bohaterką, nie zaś odwrotnie. W tej relacji nic nie jest oczywiste, nawet to, czy strzelając wiązką energii z pięści tracisz z dowodu status Skrulla. Zupełnie nieoczekiwanie pojawia się tu międzypokoleniowa chemia, maksymalnie podrasowana treściami z pogranicza przyjaźni i kumplostwa. Jedno wskoczy za drugim w ogień; trudno się teraz dziwić, że po spotkaniu z taką potęgą Fury będzie po latach traktował Hulka i innego Iron Mana jak niesforne dzieciaki. Zależność Danvers - Fury działa w pewnym momencie tak mocno, że nawet siedząca w ich pobliżu królowa Elżbieta mogłaby zamienić się w Tadeusza Drozdę. Tak stało się z pozornie wyrachowanym Talosem, który w bezpośredniej bliskości Carol i Nicka nagle stał się serdecznym gawędziarzem. Jeśli w MCU powstanie kiedyś kilkugodzinny film, w którym cała trójka będzie po prostu siedzieć i ze sobą rozmawiać, pierwszy kupię na niego bilet.
Nie będę owijał w bawełnę: zakochałem się w Skrullach miłością w swojej najprawdziwszej postaci. Sposób ich ekspozycji na ekranie to zaraz obok doskonale rozpisanej relacji Danvers i Fury'ego najjaśniejszy punkt filmu. Pal już licho, jak kapitalnie w aspekcie wizualnym prezentują się ich cielesne transformacje. W pierwszej kolejności trzeba podkreślić fakt, że MCU dzięki nim właśnie zyskało kosmiczne paliwo, z pomocą którego można wyruszać w zupełnie nowe rejony uniwersum. Powiesz, że obcy, a jednak gdzieś tam podskórnie czujesz, że to swój chłop czy baba. Skrull też człowiek, chciałoby się powiedzieć. Zwłaszcza Talos, prawdziwy wirtuoz drugiego planu. Choć zmaga się z osobistą tragedią i poświęci wszystko, by uratować z niewoli bliskich (jedni zobaczą tu metaforę sytuacji uchodźców, ja jednak widziałem wyłącznie pokiereszowanych życiem ale wciąż ziomeczków, z którymi warto wybrać się na weekendowe piwo), jest też przecież wypisz wymaluj oazą spokoju. Widać to najlepiej w scenie, w której bohater cierpliwie wytłumaczy, dlaczego nie będzie zmieniał się w szafkę na buty albo... kurczaka z frytkami. Hersztowi tej zaskakująco emocjonalnej kosmicznej bandy akompaniuje cały korowód innych przedstawicieli rasy; każdy z nich pojawia się ledwie na chwilę, ale i tak wywoła największą potrzebę przytulenia od czasu telewizyjnych popisów Gumisiów. Niektórzy ze Skrullów przypominają wyglądem E.T., jednak nie zakrywaj ich kocykiem. W ten sposób stracisz szansę na poznanie najwidoczniej nie do końca rozgarniętego naukowca czy małej dziewczynki od 5 lat ogrywającej pinballa. Nowi kosmiczni bohaterowie do spółki z Kree i Flerkenem wchodzą w świat Avengers na pełnym gazie i żadnych jeńców brać nie zamierzają. Jakże ożywczy jest fakt, że odpowiedzialni za MCU po 10 latach wciąż są w stanie poszerzać uniwersum z finezją i gracją pełnoprawnych marzycieli. Idzie nowe, a jeśli przodownikami zmian mają być Skrulle, to ja taką przyszłość projektu biorę w ciemno.
W aspekcie techniczno-realizacyjnym za wizytówkę Captain Marvel miało uchodzić osadzenie historii w realiach lat 90. Problem polega na tym, że dla mnie i moich rówieśników sentymentalna podróż do okresu dzieciństwa nie wybrzmiewa z pełną mocą, bynajmniej nie tak, jak mogliśmy tego oczekiwać. Ostatnia dekada XX wieku objawia się przede wszystkim w tle wydarzeń, a jeśli już wychodzi na pierwszy plan, to zostaje zaklęta w festiwalu easter eggów, które jak szybko się pojawiają, tak równie prędko znikają. Gdy jednak bohaterowie staną oko w oko z największymi problemami cywilizacyjnymi wszech czasów, załadowaniem pliku przed jego uruchomieniem czy zerwanym połączeniem modemowym, będziemy już w domu. Nie wszyscy; każde pokolenie ma własny czas i najwidoczniej prędkość działania Internetu. Znacznie lepiej w kontekście nostalgicznej eskapady jest w warstwie muzycznej, która przepełniona zostaje emblematycznymi dla schyłku wieku evergreenami - No Doubt, Hole, R.E.M., Nirvana czy TLC już dawno nie brzmieli tak dobrze. Dwoją się też i troją magicy od efektów specjalnych. Nowa odsłona MCU jest kolejnym już filmem, który zrodzi pytania o wykorzystywanie techniki odmładzania aktorów - może to nieuchronna przyszłość X Muzy? Zanim jednak znajdziemy odpowiedź, warto rozsmakować się w wizualnej uczcie, która zostaje nam zaserwowana na ekranie. Większość akcji rozgrywa się co prawda na Ziemi, ale wypady na Halę, Torfę czy nawet w dolne warstwy atmosfery najlepiej pokazują, jak wielki potencjał drzemie w Kosmosie Kinowego Uniwersum Marvela. Ten nam z roku na rok pięknieje i na tym polu Captain Marvel dokłada kolejną ważną cegiełkę.
W mojej ocenie nie ma większego sensu porównywać najnowszej odsłony MCU z jej poprzednikami; cały projekt rozpieścił nas w tym aspekcie przez lata tak bardzo, że chciałoby się, by każdy kolejny film stawał się albo opus magnum przedsięwzięcia, albo chociaż jego kamieniem milowym. Nie o to jednak chodzi w rozgrywce, którą prowadzi wytrawny pokerzysta Kevin Feige. Captain Marvel i symbolicznie, i dosłownie pokazuje najlepiej, że czasami trzeba zejść na ziemię, by móc ruszyć do przodu. Jasne, produkcja pełna jest przeróżnej maści mankamentów: od braku wyrazistego szwarccharakteru, przez skrótowe podejście do wydobywania ludzkiego pierwiastka z postaci, po niewypowiedziane wprost, ale nieustanne przypominanie o tym, że Marvel Studios rozdziewicza się w materii ukazywania silnych kobiet w pierwszoplanowej roli. To nie jest też film, o którym będziemy dyskutować przez długie miesiące, bynajmniej nie z powodów fabularnych. Z lekcji o życiu, której udzieliła nam główna bohaterka, możemy jednak zaskakująco wiele wynieść. Spojrzeć tak w głąb siebie, jak i w stronę gwiazd. Skoro już o nich mowa - ze sceny po napisach dowiadujemy się, że Carol Danvers, bodajże największa broń w walce z Thanosem, wcale nie zstąpi na nas z nieba, ale jest zaraz obok, tu na Ziemi. Potrzebowaliśmy jej wszyscy, od małych dziewczynek szukających halloweenowego stroju począwszy, na mającym ostatnio problemy z kanalikami łzowymi innym Kapitanie skończywszy. Spierając się więc o jakość produkcji, zawsze będziemy dochodzić do tego samego, utkanego z całej gamy znaczeń wniosku: dobrze, że Kapitan Marvel już tu jest.
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel/polygon.com
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat