Kat Shoguna
"Kat Shoguna" to dziwadło, filmowe monstrum Frankensteina w pełnym tego słowa znaczeniu. Efekt szalonego pomysłu Robby’ego Houstona i Davida Weismana, którzy – kupiwszy prawa do dwóch filmów o Samotnym Wilku – poszatkowali obrazy i przemontowali je według sobie tylko znanego klucza, dodając do tego angielski dubbing, narrację z offu i koszmarną, syntezatorową muzykę, tworząc tym samym zmorę angielskich cenzorów.
"Kat Shoguna" to dziwadło, filmowe monstrum Frankensteina w pełnym tego słowa znaczeniu. Efekt szalonego pomysłu Robby’ego Houstona i Davida Weismana, którzy – kupiwszy prawa do dwóch filmów o Samotnym Wilku – poszatkowali obrazy i przemontowali je według sobie tylko znanego klucza, dodając do tego angielski dubbing, narrację z offu i koszmarną, syntezatorową muzykę, tworząc tym samym zmorę angielskich cenzorów.
Powstał film krwawy, pełen trupów, ucinanych głów, szybkiej akcji i przerysowanych dialogów. Ziszczony koszmar miłośników japońskiego kina? I tak i nie – co by bowiem nie powiedzieć o obrazie, trzeba przyznać, iż w tym szaleństwie jest metoda, a w przesadzie – swoisty urok.
[image-browser playlist="606299" suggest=""]
Z Katem Shoguna w ogóle jest zabawna sytuacja, gdyż może służyć za przykład zarówno dla przeciwników takiej trywializacji kina, jak i dla entuzjastów kinematograficznego recyklingu. Ci pierwsi dostrzegą w filmie potwora, którego istnienie przeczy logice, efekt chorej zabawy dwóch angielskich diabłów bezlitośnie depczących po klasycznych adaptacjach komiksu Kazuo Koike i Goseki Kojimy. W końcu kto to widział, żeby kupować raptem dwa filmy, a potem składać je w łańcuch kolejnych masakr? Z kolei miłośnicy kina klasy B i exploitation będą wniebowzięci, oglądając krwawy balet Samotnego Wilka i chłonąc atmosferę przesady, którą przesiąknięty jest cały film. Dla nich będzie to przykład na to, jak zaskakujące efekty może mieć odrobina szaleństwa – wystarczy tylko mieć pomysł, środki i sporo tupetu.
Nie da się zresztą ukryć, iż sam materiał zachęcał do tego, aby go pochlastać: łby pękające od uderzeń katany niczym arbuzy, odcięte członki latające w powietrzu, fontanny krwi tryskające z ran – wydaje się, iż przesada była już wpisana w oryginalny metraż, zaś Houston i Weisman tylko mocniej ją podkręcili, w efekcie czego miejscami jej stężenie jest wręcz groteskowe. Spora w tym zresztą zasługa dubbingu – nieco kwadratowego i z tłumaczeniem żywcem wyjętym z amerykańskich filmów akcji, które odziera postacie z resztek realizmu. Wystarczy spojrzeć na szoguna – ze swym demonicznym wyglądem i chropowatym głosem przypomina raczej szalonego naukowca ze starych filmów SF. Absurdalne? Zwariowane? Owszem, ale i urokliwe – ową dziecięcą radością, z jaką ogląda się odrąbywane głowy i sikającą z rany krew. Trzeba jednak oddać filmowi sprawiedliwość: Kat Shoguna, choć dziwaczny i krwawy, nie zmienia się w zwykłą pokazówkę „gdzie ciąć, aby zrobić z przeciwnika krwistego tatara”. Owszem, scen przemocy, a wręcz gore, jest tu multum, zaś bohater z wprawą rzeźnika kroi zastępy kolejnych przeciwników, jednak znajdziemy tutaj także szczątkową fabułę, opowiadaną z offu przez Daigoro, syna Samotnego Wilka (co było znakomitym pomysłem – komentarze młodego samuraja przywracają nieco ładu w ten potworny niekiedy chaos i pozwalają się zorientować, o co tak naprawdę w filmie chodzi). Nie można też przejść obojętnie obok urody oryginalnego metrażu: niektóre zdjęcia naprawdę mogą robić wrażenie – choćby finałowa sekwencja z korowodem idącym przez pustynię. Kilkanaście czarnych punktów sunących po rozgrzanym piasku, który już za chwilę zmieni kolor, zabarwiając się od tryskającej juchy, a to wszystko przy akompaniamencie muzyki syntezatorowej, usiłującej podszyć się pod japońską nutę. Poezja.
[image-browser playlist="606300" suggest=""]
Kat Shoguna to rzecz śliczna – groteskowa aż do przesady, absurdalna i szalona, łącząca w sobie zarówno japońską estetykę, piękno i brutalność, jak i zachodnie, nieco stereotypowe spojrzenie na kulturę Kraju Kwitnącej Wiśni. Puryści z pewnością dostaną czkawki, obserwując kolejne pojedynki (między innymi z udziałem białej rzepy!), natomiast osoby mające nieco większy dystans do tematu odnajdą w tym wszystkim urok niezobowiązującej rozrywki i hymn na cześć dobrej zabawy. Guilty pleasure? Może i tak, ale w jakim stylu!
Ocena: 8/10
Poznaj recenzenta
[email protected]Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat