Kong: Wyspa czaszki – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 10 marca 2017King Kong powraca na ekrany w całkowicie nowej historii. Zrywa ona ze schematami poprzednich odsłon i kieruje się w inne strony. Dostajemy film o potworach, na jaki czekają fani gatunku.
King Kong powraca na ekrany w całkowicie nowej historii. Zrywa ona ze schematami poprzednich odsłon i kieruje się w inne strony. Dostajemy film o potworach, na jaki czekają fani gatunku.
Początek filmu daje widzom do zrozumienia, że twórcy zachowują ogólne normy powiązania konwencji z filmem Godzilla z 2014 roku. Czuć to już w samych napisach początkowych utrzymanych w takim samym stylu, czyli tworzenie iluzji oglądania archiwalnych nagrań wydarzeń związanych z potworami. Różnica tak naprawdę polega na tym, że te nagrania są bardziej utrzymane w stylu lat 70., w których osadzona jest fabuła. I to zarazem zaczyna budować miłą atmosferę, która od razu dobrze wprowadza w historię. Co ciekawe – powiązań z Godzillą jest więcej. Przede wszystkim Randa (John Goodman) jest jedynym człowiekiem, który przeżył atak Godzilli na okręt wojenny, o którym też słyszeliśmy w filmie z 2014 roku. Tu i ówdzie jest parę wspomnień na temat Króla Potworów, by dać widzom do zrozumienia, że jest to wszystko powiązane, ale zarazem nic nie przytłacza opowiadanej historii. Jest to wykorzystane jako środek jej opowiadania i bynajmniej nie mamy tutaj do czynienia jedynie ze wstępem do kolejnych filmów. Za to odpowiada świetna i klimatyczna scena po napisach, gdzie na malunkach zapowiedziano widzom kultowe potwory z Japonii. Działa to jak należy, zachęca (szczególnie, jeśli ktoś zna te potwory), ale jednak pozostawia niedosyt. Chciałoby się zobaczyć te stwory choć przez sekundę, a nie tylko ich malunki na ścianie.
Jordan Vogt-Roberts idzie w trochę innym kierunku niż Gareth Edwards. Przede wszystkim nie bawi się w podchody z widzem w ukazywaniu potwora. Tak naprawdę Kong pojawia się już w pierwszych minutach, dając przedsmak jego prawdziwego wejścia jakiś czas później. Jestem fanem podejścia Edwardsa, bo przy Godzilli to działało wyśmienicie, ale tutaj kompletnie to by się nie sprawdziło. Chwała zatem reżyserowi, że potrafi zajawić jego pojawienie się w sposób tak mocny. To wywołuje ciary, które z każdym kolejnym pojawieniem się Konga jedynie są potęgowane. Vogtowi-Robertsowi znakomicie udaje się budować majestatyczność i charyzmę Konga, co sprawia, że kiedy jest na ekranie, nikt inny się nie liczy.
W pewnym sensie obserwujemy inne podejście do King Konga niż w poprzednich filmach. Tam skupiano się na jego osobowości i relacji z kobietą. Tutaj wszelkie aspekty osobowości są tak naprawdę drugorzędne i tylko w kilku scenach wychodzą na pierwszy plan. Poznajemy Konga jako wojownika, obrońcę, boga, który budzi wielki podziw, którego możemy zrozumieć i z nim sympatyzować. To właśnie jest dobre, bo zamiast łopatologicznie wyjaśniać, że Kong jest taki i taki, dostajemy to w sposób dość subtelny. Oparty na niuansach w jego zachowaniu, jego reakcjach, spojrzeniu. To buduje innego Konga niż pamiętamy. Inteligentnego, mocarnego, z sercem na swoim miejscu. Nadal lubi blondynki, ale tym razem ten wątek nie przytłacza Konga. Jest jedynie zabiegiem kształtującym jego osobowość.
Śmiało można powiedzieć, że Kong: Skull Island ma wszystko to, czego oczekujemy w filmach o potworach. Dużo przygody, akcji i Konga młócącego się z różnymi potworami. Potyczki z ośmiornicą, jaszczurami i ich największym kolegą to podstawowe bójki, jakie toczy. I naprawdę to są rzeczy, jakie w tym filmie działają wyśmienicie. Efektownie, brutalnie (jak na ramy gatunku i kategorii wiekowej, to wchodzą na granicę) i satysfakcjonująco. Podoba mi się też sam pomysł na walkę, która jest wyrównana, a nawet przez rany Konga można uznać, że bohater jest na straconej pozycji. Przeciwnik jest silniejszy, ale Kong ma doświadczenie i spryt. Podkreślenie tego w walkach jest czymś, co zdecydowanie odróżnia go od Godzilli, który bardziej opiera się na swojej sile i potędze atomowego oddechu. Dlatego też w zmaganiach Konga czuć jego serce do walki. On nie wygrywa, bo jest silniejszy czy potężniejszy, ale dlatego, że używa inteligencji i doświadczenia. To prezentuje ciekawy styl w kontekście nadchodzącego starcia z Godzillą. Bardzo duży plus dla twórców za rozwianie wątpliwości, jakim cudem 33-metrowy Kong w ogóle może wystartować do ponad 100-metrowego Godzilli. Ważna informacja o tym, że on wciąż rośnie, jest obietnicą czegoś więcej w przyszłości.
Ten film ma niesamowite ujęcia, które budują fantastyczny klimat. Larry Fong, operator pracujący nad tą produkcją, pokazuje wyśmienity kunszt, zachwycając i zapierając dech w piersi. Niektóre jego pomysły są fenomenalnie wyegzekwowane na ekranie. Na przykład ujęcie z wnętrza niszczonego helikoptera, który jest w rękach Konga, imponuje! Różnych znakomitych pomysłów jest tutaj co niemiara, dlatego Kong: Skull Island jest ucztą dla oczu i czymś wyjątkowym na tle innych blockbusterów.
Fabuła osadzona jest w latach 70., w czasie końca wojny w Wietnamie. Reżyser pełnymi garściami czerpie z kina gatunkowego na czele z kultowym Apocalypse Now. Nie mam bynajmniej żadnego problemu z takimi inspiracjami, dopóki są robione tak dobrze i pomysłowo jak tutaj. Dzięki temu dostajemy opowieść z unikalnym klimatem potęgowanym przez wspomniane wspaniałe ujęcia, w których również są różne smaczki (scena z Kongiem na tle zachodzącego słońca – mistrzostwo!) oraz przez muzykę z lat 70. Tego typu inspiracje też trzeba umieć realizować, a Vogt-Roberts robi to w sposób naprawdę świetny. Tworzy ciekawą, unikalną mieszankę, która na tle innych blockbusterów potrafi zachęcić i dać tym klimatem dodatkową frajdę, jakiej oczekujemy.
Monster movie ma to do siebie, że to filmy o potworach. Nie oszukujmy się, ale tutaj ludzie to pretekst, dodatek, by można było ukazać ich perspektywę w starciu z gigantami. W Godzilla Edwards starał się obok tego stworzyć dramat rodziny, który nie wyszedł mu najlepiej. Vogt-Roberts nie bawi się w takie zabiegi i doskonale zdaje sobie sprawę, że ludzie nie są najważniejsi. Dlatego też nie ma co liczyć na rozwinięcie postaci, ciekawe, wyraziste charaktery czy wyjątkowe kreacje aktorskie. Wszystko jest tutaj poprawne – na tyle, by nie wychodzić przed szereg, gdzie stoi Kong, a jednocześnie na tyle, by nie razić za bardzo naciąganiami czy absurdami. Dlatego też ani Tom Hiddleston, ani Brie Larson, ani Samuel L. Jackson nie mają zbyt wiele do zagrania. Są to postacie z prosto naszkicowanymi motywacjami i tyle. Nie rażą, wzbudzają jakąś sympatię, ale też nie zachwycają. Są odpowiednim pretekstem do opowiedzenia historii Konga. Tak naprawdę można zastanowić się tutaj nad dwoma aspektami. Czy aby nie za szybko bohaterowie grani przez Larson i Hiddlestona przekonują się do obrony Konga? Co prawda nigdy nie pokazano ich jako osoby wrogo nastawione, bo byli oni jednak z zewnątrz. Obok tych żołnierzy i naukowców. Jednak przygotowanie fabularne podjęcia przez nich decyzji było zbyt gwałtowne. Praktycznie jedno bliskie spotkanie z Kongiem i spojrzenie mu w oczy miało tutaj wystarczyć. Zgodzę się, że Kong może mieć taki wpływ na ludzi, ale jednak czegoś tutaj zabrakło. Zbyt skrótowe podejście. Tym samym mam też pewne pretensje do postaci Jacksona, która jest karykaturalna i przerysowana. Co prawda zasugerowano nam, że jest typowym żołnierzem wypalonym przez wojnę, który postradał zmysły, ale popadnięto tutaj w skrajność. Jego motywacje są zrozumiałe, ale ich ukazanie pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście to są tylko detale, które można zanalizować i przyjrzeć się niedociągnięciom.
Najbardziej niepokoiło mnie po zwiastunach, że film będzie zbyt śmieszny. Czuć było, że postać grana przez Johna C. Reilly'ego będzie takim humorystycznym akcentem. Ostatecznie okazuje się on pozytywnym zaskoczeniem, bo choć jego wisielczy humor bawi w paru miejscach, twórcy nie popadają tutaj w przesadę. Łatwo było wykorzystać go do rzucania głupich żartów w czasie walk potworów, ale postawiono solidną granicę. Są momenty, gdzie śmieszy, gdzie jest trochę szalony i głupkowaty, ale wszystko mieści się w normach ustalonej konwencji. A nawet ma to w sobie pewne emocje, gdy obserwujemy scenę w czasie napisów końcowych. Miło, że coś, co mogło być wadą, okazało się zaletą.
Kong: Skull Island nie jest na pewno filmem dla wszystkich. To kino dla widza, który oczekuje dobrego klimatu, niezłego tempa i widowiska z potworami w rolach głównych. Jest przyjemnie, emocji nie brakuje i są sceny wywołujące ciary swoim pięknem. Jeżeli lubicie, kiedy na ekranie młócą się wielkie potwory, a Kong pokazuje, że nadal ma w sobie to „coś”, to jest to propozycja dla Was. Jest w tym wiele dobrych pomysłów, realizacyjnych inspiracji i satysfakcji dającej frajdę, jakiej oczekujemy po takim kinie. I nie jest powtórką z poprzednich odsłon.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat