fot. materiały prasowe
Miłość ponad czasem to serial Stevena Moffata, współtwórcy popularnego Sherlocka, więc możemy mieć co do niego wysokie wymagania. Każdy, kto zna książkę oraz jej filmową adaptację Zaklęci w czasie, wie, czego mniej więcej się spodziewać po serialu. A jednak jego początek mnie rozczarował. Pierwsze dwa odcinki wydają się dziwnie chaotyczne w przedstawieniu relacji Henry'ego i Clare, czego efektem jest monotonia i frustrująca powtarzalność. Moffat nie za bardzo wie, o czym chce tu opowiadać. To historia o trudnej miłości czy o bolączkach podróżnika w czasie? Stara się tłumaczyć obie kwestie, ale nic głębszego z tego nie wynika. Jest to powierzchowne i nie wykorzystuje potencjału.
Problem polega na tym, że Miłość ponad czasem nie działa jako historia romantyczna. Początek miłości tej pary jest ukazany dziwacznie i można odnieść niepokojące wrażenie panującego tutaj absurdu. Przykład? Mamy scenę, w której nagi bohater zza krzaków mówi do 6-letniej wówczas Clare, by mu skombinowała ubranie. Co robi dziecko? Bez wahania spełnia jego prośbę i potem jeszcze się z nim spotyka. Trudno w tym dostrzec nutkę romantyzmu. Gdy po latach starsza bohaterka mówi do innej wersji Henry'ego, jak bardzo go pragnie, to nie brzmi to romantycznie, a wywołuje niechęć. Nie uwierzyłem w ich związek. To uczucie wydaje mi się fałszywe. Pod tym kątem film pokazał to lepiej, po prostu wiarygodniej.
Kwestia trudnej miłości związanej z tym, że Henry niekontrolowanie skacze w czasie, również została potraktowana po macoszemu. Coś, co powinno być punktem wyjścia dramatu tej pary, jest nijaką komplikacją. Nie czuć powagi sytuacji i trudno doszukać się tu emocji. Twórca za wszelką cenę chce nam wmówić, że bohaterowie starają się żyć normalnie, ale to nie działa. Nawet traumatyczny motyw śmierci matki bohatera pozostawia jedynie z obojętnością.
Theo James nie jest najlepszym aktorem, ale trzeba przyznać, że chłop się stara. Razem z Rose Leslie tworzy duet będący zaletą Miłości ponad czasem. Jest między innymi chemia, dzięki czemu dobrze się ich ogląda. To oni powodują, że w chaosie i niedoróbkach Stevena Moffata możemy się jakoś odnaleźć i mimo wszystko dać się wciągnąć w tę historię. W jakimś stopniu staje się to takim typowym guilty pleasure, ale po dwóch odcinkach nie jestem jeszcze przekonany, czy godnym polecenia.
Miłość ponad czasem wypada blado na tle książki i filmowej adaptacji. Nie ma przemyślanej koncepcji, poprawnie rozłożonych akcentów czy emocji. Jedynie dobrze dobrani aktorzy do głównych ról pozwalają nam się zaangażować w tę historię. Daleko temu jednak to udanego tytułu.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaZastępca redaktora naczelnego naEKRANIE,pl. Dziennikarz z zamiłowania i wykładowca na Warszawskiej szkole Filmowej. Fan Gwiezdnych Wojen od ponad 30 lat, wychowywał się na chińskim kung fu, kreskówkach i filmach z dużymi potworami. Nie stroni od żadnego gatunku w kinie i telewizji. Choć boi się oglądać horrory. Uwielbia efekciarskie superprodukcje, komedie z mądrym, uniwersalnym humorem i inteligentne kino. Specjalizuje się w kinie akcji, które uwielbia analizować na wszelkie sposoby. Najważniejsze w filmach i serialach są emocje. Prywatnie lubi fotografować i kolekcjonować gadżety ze Star Wars.
Można mnie znaleźć na:
Instagram - https://www.instagram.com/adam_naekranie/
Facebook - https://www.facebook.com/adam.siennica
Linkedin - https://www.linkedin.com/in/adam-siennica-1aa905292/