Mission: Impossible – Ghost Protocol
Od premiery trzeciej części „Mission: Impossible” minęło pięć lat. Obyśmy na kolejną nie musieli czekać tyle samo czasu, bo Ethan Hunt jest w wyśmienitej formie, a „Ghost Protocol” spełnił w stu procentach moje oczekiwania.
Od premiery trzeciej części „Mission: Impossible” minęło pięć lat. Obyśmy na kolejną nie musieli czekać tyle samo czasu, bo Ethan Hunt jest w wyśmienitej formie, a „Ghost Protocol” spełnił w stu procentach moje oczekiwania.
Przyznaje – nie były one zbyt wygórowane. Kilka miesięcy temu korzystając z urlopu powtórzyłem sobie wszystkie trzy części „Mission: Impossible”. Strach pomyśleć, że jedynka miała premierę 15 (!) lat temu. Przy każdej z nich bawiłem się świetnie, bo cykl „M:I” właśnie takie ma zadanie. Liczy się akcja i humor, przyprawione tym razem szczyptą klasycznego scenariusza o zagrożeniu wybuchem bomby atomowej. Oryginalności jest w tym mniej niż zero, ale trzeba otwarcie przyznać – tylko głupiec oczekuje od „M:I” oryginalnego, przejmującego scenariusza, który poruszy go do tego stopnia, że będzie nad nim rozmyślał jeszcze długo po wyjściu z kina.
„Ghost Protocol” (podtytuł zastąpił numerek) powiela wszystkie schematy znane z poprzednich części „M:I”. Nie ma czasu na nudę, akcja toczy się bardzo szybko, przeskakując z jednego miasta do drugiego. Film otwiera scena w Budapeszcie, a w roli głównej znany serialowej widowni Josh „Sawyer” Holloway (Lost). Na ekranie pojawia się szybko, ale jeszcze szybciej z niego znika (po sześciu sezonach „Zagubionych” można liczyć tylko na epizodyczne role na srebrnym ekranie – życie). Z Budapesztu w ekspresowym tempie przenieśliśmy się do więzienia w Moskwie. Ethan Hunt w więziennej celi to obrazek nowy, ale jak nie trudno się domyśleć – za kratkami nie przesiadywał długo. Jego ucieczka z więzienia to początek lawiny emocjonujących wydarzeń, a razem z głównym bohaterem widz odwiedza Zjednoczone Emiraty Arabskie i Indie.
[image-browser playlist="606205" suggest=""]
Nic więcej o fabule nie warto pisać, bez względu na to jak bardzo jest płytka i przewidywalna. Liczy się akcja, a tej jest naprawdę pod dostatkiem. Aż trudno uwierzyć, że za kamerą podczas każdej sceny siedział Brad Bird, który dotychczas reżyserował wyłącznie filmy animowane (takie jak „Iniemamocni”, czy „Ratatuj”). W jaki sposób otrzymał możliwość reżyserowania czwartej części „M:I” nie wiem i nie chcę wiedzieć. Mimo wszystko trudno po seansie mieć wrażenie, że film reżyserował niewłaściwy człowiek. Znane ze zwiastunów sceny w Dubaju zrealizowane zostały wyśmienicie, bez względu na to, że biegający w samym środku burzy piaskowej Cruise wyglądał jak zagubione dziecko we mgle.
Oczywiście we wszystkich tych elektryzujących widza scenach nie było za grosz realizmu. Nowe gadżety głównych bohaterów były równie innowacyjne, co komiczne. Niestety z ekranu wylewał się product placement, choćby w postaci reklamowania na każdym kroku Apple’a czy BMW - zwłaszcza pod koniec filmu było to irytujące dla kogoś, kto lubi zwracać uwagę na szczegóły.
[image-browser playlist="606206" suggest=""]
Cruise jak zwykle nie zawiódł w głównej roli. Dla niego jednak jest to już ostatni dzwonek, by zarobić trochę milionów na tej serii. W przyszłym roku aktorowi stuknie pięć dych i mimo, że przed „Ghost Protocol” przeszedł wyjątkową terapię odmładzającą, wieku i formy się nie oszuka. Dlatego też nie dziwi, że po bardzo dobrych wynikach w box office, już planowane są kolejne części.
Cieszy powrót Simona Pegga (nasza Gwiazda Hataka z niedzieli), który niemal każdej scenie dodał komediowego uroku. Kobiecą część obsady reprezentowała tym razem Paula Patton. Ze swojego zadania wywiązała się nieźle, ale wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Jestem zwolennikiem aktorskiego talentu Jeremy’ego Rennera, dlatego fajnie, że pojawił się w „M:I” i mam po cichu nadzieję, że zagości w serii na dłużej. Aczkolwiek wolę go w bardziej agresywnym, złym wydaniu, niż jako cichego pseudo analityka z IMF, któremu brakowało charyzmy.
„Ghost Protocol” to bardzo udana, czwarta część „Mission: Impossible”. Zachwyca widowiskowością i tempem akcji. Debiut Birda w kinie aktorskim można ocenić pozytywnie. Odniosłem wrażenie, że nie była to kalka innych, współczesnych filmów akcji. Facet miał na „M:I” pomysł i świetnie go zrealizował. Nie chodzi tutaj tylko o te „najszybsze” sceny, ale także o dialogi między bohaterami, w których czuć dystans i ironię. No i niestarzejący się Cruise, bawiący się rolą tego samego Ethana Hunta, co 15 lat temu. Brawa dla tego pana.
Ocena: 8/10
Poznaj recenzenta
Marcin RączkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat