Mountainhead – recenzja filmu
Jesse Armstrong powraca na platformę Max z kolejną satyrą na elity, tyle że tym razem pod postacią filmu, a nie serialu. Jak wyszło? Sprawdzamy.
Jesse Armstrong powraca na platformę Max z kolejną satyrą na elity, tyle że tym razem pod postacią filmu, a nie serialu. Jak wyszło? Sprawdzamy.

Czterech gigantów technologicznych raz do roku spotyka się w górskiej posiadłości, by sprawdzić, kto ma większy majątek, a co za tym idzie – kto ma największe ego. Randal (Steve Carell) jest liderem sektora energetycznego, Hugo (Jason Schwartzman) przoduje na rynku aplikacji, Venis (Cory Michael Smith) to twórca największej platformy społecznościowej na świecie, a Jeff (Ramy Youssef) włada światem sztucznej inteligencji. Razem ci panowie skupiają w swoich rękach władzę, która może obalać rządy, sterować światową ekonomią i zasadniczo kształtować świat wedle ich uznania.
Jeden z tych możnowładców wywołuje globalny kryzys i zupełnie się tym nie przejmuje. Gdy świat powoli pogrąża się w chaosie, oni oddają się rozrywce i filozoficznym rozmowom o tym, który z nich jest większym geniuszem i czy życie wieczne w cyfrowym świecie jest w ogóle możliwe. Bo tylko jednej rzeczy się boją – śmierci, a co za tym idzie – popadnięcia w zapomnienie. Chcą żyć wiecznie. Przejść do historii niczym wielcy przywódcy świata. Pragną, by uczono o nich przez następne stulecia na lekcjach historii. Tylko czy to w ogóle możliwe?
Między innymi na to pytanie stara się odpowiedzieć twórca Sukcesji, Jesse Armstrong. Scenarzysta tym razem postanowił również usiąść na stołku reżysera i samodzielnie poprowadzić cały filmowy projekt. Mountainhead swoją konstrukcją przypomina raczej sztukę teatralną – czterech bohaterów zażarcie dyskutuje ze sobą na różne tematy. Scenariuszowo to bardzo dobrze napisana produkcja, pokazująca, co by się stało, gdyby takie umysły jak Tim Cook, Elon Musk, Mark Zuckerberg i Jeff Bezos spędzili ze sobą jeden weekend.
Postaci są ciekawie nakreślone, a dialogi wciągają widza w dyskusję i utrzymują jego uwagę przez niemal dwie godziny. Film robi to w sarkastyczno-komediowy sposób, ale nie pozbawia widza złudzeń. Mamy do czynienia z ludźmi, których umysły są mroczne. To osoby, które – gdyby tylko chciały – mogłyby uczynić świat lepszym albo... znacznie gorszym. Wszystko zależy od ich samopoczucia i aktualnych celów. Brytyjski scenarzysta kreuje tych geniuszy jako ludzi, którzy już dawno utracili kontakt z rzeczywistością i prawdziwymi problemami zwykłego człowieka. Żyją wysoko ponad nimi, traktując świat jak swój prywatny plac zabaw. Testują rozwiązania i sprawdzają, co się stanie. Geniusz Mountainhead polega na tym, że wszystko, o czym rozmawiają bohaterowie, brzmi bardzo realnie – widz bez trudu potrafi sobie wyobrazić te scenariusze w rzeczywistości.
Największym atutem nowego filmu platformy Max jest bez wątpienia świetna obsada. Każdy z aktorów doskonale wszedł w swoją rolę. Nie ma tu źle obsadzonej postaci ani aktora, który odstawałby od reszty. Do gustu najbardziej przypadła mi kreacja Steve’a Carella, który portretuje najstarszego przedstawiciela tej „elitarnej czwórki” – i najbardziej przerażonego tym, co czeka go po śmierci. Ten moment nieuchronnie się zbliża i nawet największe pieniądze świata nie są w stanie go zatrzymać. W jego oczach widać chwilami czysty strach i panikę.
Kroku dotrzymuje mu Cory Michael Smith. Jego Venis to pozbawiony emocji, bezwzględny biznesmen – człowiek, który kompletnie nie myśli o tym, jak jego decyzje wpływają na innych ludzi. Choć w pamięci widzów pewnie najbardziej zapisze się Hugo, grany przez Jasona Schwartzmana – zakompleksiony karierowicz, zazdrosny o pozycję, władzę i pieniądze „kolegów”. Jego marzeniem jest szybkie dorobienie się – nawet jeśli droga do celu prowadzi po trupach.
Nie znaczy to jednak, że film Armstronga jest bez wad. Jest momentami nierówny, a niektóre sceny są niepotrzebnie przeciągnięte. W drugiej połowie produkcji reżyser zaczyna wprowadzać nieco slapstickowy humor, który może bawić, ale odbiera filmowi część powagi i siły wyrazu jako czarnej komedii. To wszystko sprawia, że debiut reżyserski Jessego Armstronga jest udany, ale jednak wyraźnie odbiega poziomem od tego, czego moglibyśmy się spodziewać po twórcy takiego hitu jak Sukcesja. Widać, że scenarzysta – pozbawiony swojego kreatywnego zespołu – jest trochę zagubiony. Ma dobre pomysły, ale brakuje mu kogoś, kto pomógłby je zweryfikować i odrzucić te mniej trafione.
Poznaj recenzenta
Dawid Muszyński


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 73 lat
ur. 1988, kończy 37 lat

