Japoński cykl filmów o radioaktywnej bestii jest jedną z najbardziej znanych serii filmowych na świecie. Nie dziwi zatem, że po jakimś czasie Hollywood zechciało odciąć kupon od sukcesu Azjatów. Niestety dla Amerykanów, pierwsza adaptacja Godzilli rodem z Fabryki Snów spotkała się z miażdżącą krytyką zarówno widzów, jak i recenzentów filmowych, nie wspominając już o fanach, zwłaszcza japońskich, którzy obraz szczerze znienawidzili. Zachodni filmowcy porzucili myśl o sequelu, ale jak się okazuje, nie powiedzieli ostatniego słowa – we współpracy ze studiem Toho, z którego wywodzi się słynny potwór, Amerykanie przygotowali reboot serii z okazji 60-lecia pierwszego filmu o Godzilli.
Za kamerą stanął mało znany Gareth Edwards, a w obsadzie pojawiły się takie gwiazdy jak Bryan Cranston czy Ken Watanabe. Niestety, ich potencjał nie został wykorzystany, a ich role ograniczają się do wprowadzenia widza w świat przedstawiony i wypowiedzenia kilku dramatycznych kwestii. Sam film natomiast okazał się być o wiele lepszy od obrazu Rolanda Emmericha z 1998 roku, jednak nie oferuje widzowi niczego ponad kilka efektownych scen. Również konwencja filmu, która miała być zgodna z duchem pierwowzoru, będącego w większym stopniu dramatem i protestem przeciwko broni jądrowej niż rasowym kinem science fiction, średnio udała się reżyserowi – o ile przesunięcie środka ciężkości na dramat ludzkich bohaterów z założenia nie jest złym pomysłem, o tyle skupienie historii na dość nijakiej postaci Forda, granej przez podobnie nijakiego Aarona-Taylora Johnsona, nie wypada najlepiej. Również większość scen akcji jest albo chaotycznie nakręcona (w duchu modnego ostatnio w Hollywood realizmu i filmowania wszystkiego kamerą z ręki), albo dzieje się w nocy, co może i dodaje ogólnego klimatu, ale sprawia, że na ekranie niewiele widać.
Do skomponowania muzyki został wyznaczony, ku zaskoczeniu miłośników gatunku, Alexandre Desplat. Kompozytor mimo kilku sukcesów w kinie komercyjnym i obrazach fantasy kojarzony jest raczej z minimalistycznymi i intelektualnymi oprawami do dramatów. Wybór muzyka był kolejną oznaką poważnej i dramatycznej konwencji, jaką postanowił obrać reżyser. Obawy fanów nie były nieuzasadnione, Desplat bowiem pomimo dużej wszechstronności i świetnego warsztatu technicznego diametralnie różnił się stylem od pierwotnie brutalnego w swej muzyce Akiry Ifukube – kompozytora-ojca serii.
Francuz zgromadził na potrzeby score’u imponującą, 157-osobową orkiestrę, w skład której wchodziła m.in. podwojona sekcja skrzypiec, instrumenty etniczne, 14 rogów oraz siedem trąbek i puzonów. Ponadto kompozytor zebrał 90-osobowy chór. Niestety, trzeba stwierdzić, że jak na tak potężny skład, liczebności muzyków prawie w ogóle nie słychać. Jak można się było spodziewać pod Desplacie, orkiestracja i poszczególnie partie są rozpisane w taki sposób, że fakturze orkiestry w większości utworów brakuje "gęstego" brzmienia. Być może jest to też kwestia miksu i nagrania lub po prostu celowy zabieg Desplata – rozbijając orkiestrę na dziesiątki pomniejszych głosów, kosztem potęgi i monumentalności zyskuje większą drapieżność i nerwowość.
Nominowany do Oskara kompozytor całkowicie odciął się od muzyki znanej dotychczas z serii, co w przypadku rebootów nie jest wcale posunięciem zaskakującym czy nieuzasadnionym. W scorze do Godzilli uświadczymy wielu dysonansów, drapieżnych smyczków, "warczących" rogów, rytmicznej perkusji i przekrzykujących się partii blach. Znajdziemy tutaj również wiele typowych dla Desplata minimalistycznych ostinat, charakterystycznych interwałów i rytmów.
Zarówno płytę, jak i film rozpoczyna najlepszy z całego score’u utwór "Godzilla!" - track ten prezentuje cały soundtrack w pigułce. Słuchacz zauważy w nim tajemniczy temat główny, rytmiczne i brutalne ostinata smyczków, potężną perkusję i dysonujące blachy. Utwór charakteryzuje się niezwykłą dynamiką oraz drapieżnością i świetnie wypada w połączeniu z czołówką filmu. Ponadto znakomicie umuzyczniona jest również końcówka filmu, kiedy to otrzymujemy fanfarową aranżację temu głównego. Świetnie spisuje się też tryumfalne "Godzilla’s Victory", a jednym z niewielu fragmentów, gdzie można w pełni odczuć potęgę sekcji dętej blaszanej, jest "Golden Gate Chaos".
Niestety, przez większość seansu muzyka ginie w natłoku efektów dźwiękowych, zostając zepchnięta do roli tapety, która zanadto nad obraz się nie wybija, ale też w zasadzie nie kiksuje - jedyne, do czego można by się przyczepić, to krótkie ujęcie, w którym Godzilla wyłania się z mgły, zilustrowane fortepianowym akordem i muśnięciem perkusji. Jakkolwiek wydaje się być zamysłem reżysera, żeby przerwać scenę akcji w połowie i przypomnieć sobie, że wypadałoby jeszcze zbudować suspens i atmosferę tajemniczości. Mimo wszystko kontrast audiowizualny może wprawić odbiorcę w lekką konsternację. Desplat większość scen akcji ilustruje nieco groteskowymi dysonansami blach i silną perkusją, suspens natomiast buduje ostinatami na swoje ulubione małe tercje. Paradoksalnie, chyba najlepiej wypadającą pod względem muzycznym sceną w całym filmie jest skok spadochroniarzy ilustrowany przez słynne "Requiem" Ligetiego.
Jako że Francuz odcina się od oryginalnych ścieżek dźwiękowych, doszukiwanie się nawiązań do muzyki Ifukube nie ma raczej zbyt wiele sensu. Trzynutowe ostinato, które możemy usłyszeć w utworze "Godzilla!", być może pełni rolę aluzji do słynnego marszu z pierwszego filmu serii, jednak Desplat opiera je na innej progresji, wykorzystując przy tym interwał, na który pisze ostinata do zdecydowanej większości swoich filmów bez względu na ich gatunek – tercję małą. Ponadto najbardziej przypominającym Ifukube momentem z całej ścieżki jest fanfara w 15 sekundzie "Godzilla’s Victory", nie przypomina ona jednak nic z filmowej twórczości japońskiego kompozytora, lecz jego balet "Salome" z 1948 roku. Poza tym kompozytor gdzieniegdzie wykorzystuje charakterystyczną dla Ifukube artykulację, jak np. ostre staccata smyczków w "Muto Hatch" czy tryle i "warczące" rogi. Są to jednak efekty na tyle popularne, że wiązanie ich z japońskim kompozytorem zdaje się być nieco naciągane. Sam temat główny Desplata w swojej tajemniczości kojarzy się bardziej ze ścieżką Davida Arnolda do pierwszej amerykańskiej wersji "Godzilli" z 1998 roku. Niektóre efekty dźwiękowe i obrane metody ilustracji mogą się kojarzyć natomiast z takimi kompozytorami jak chociażby Marco Beltrami.
Jeśli chodzi o warstwę tematyczną, wydaje się ona być wyjątkowo uboga, zwłaszcza jeśli porównamy ją z innymi filmami serii. Desplat napisał świetny temat dla tytułowego potwora, jednak jest on w filmie wykorzystywany dość rzadko (co wynika również z faktu, że słynna bestia nie posiada zbyt wiele czasu ekranowego). Ponadto możemy się doszukać wielu pomniejszych motywów, ostinat i rytmów, które przewijają się przez cały film i funkcjonują w większości jako tematy akcji lub budujące suspens. W niektórych utworach pojawia się ciekawy, przypominający wycie efekt dźwiękowy, który najprawdopodobniej reprezentuje przeciwnika Godzilli – MUTO. Desplat napisał również kilka bardziej lirycznych utworów, ale pojawiają się one jedynie jako tematy sceniczne i nie zapadają w pamięci na dłużej.
Trwający nieco ponad godzinę album wytwórni Sony prezentuje większość materiału z filmu. Jest on stosunkowo dobrze skrojony i pozwala lepiej zapoznać się z muzyką, która ginie w obrazie, jednak po długim czasie bombardowania dysonującymi blachami i setką ostinato słuchacz może odczuwać znużenie. W tym przypadku ograniczenie czasu trwania płyty do jednej godziny bez wątpienia jest zaletą. Podczas odsłuchu muzyki z krążka można zwrócić większą uwagę na dość ciekawy miks, który co prawda nie eksponuje potęgi i wielkości orkiestry, ale jest ciekawie zrealizowany pod względem stereo (co jest zauważalne zwłaszcza przy smyczkach i szarpanych ostinatach), do tego nagranie uwypukla drapieżność rogów i skrzypiec. Ponadto dość ciekawie wypada pulsująca w tle elektronika, która być może miała w filmie działanie czysto funkcjonalne, polegające na budowaniu suspensu, a być może miała reprezentować ludzkość i jej technologię, która okazuje się bezużyteczna w starciu z siłami natury.
Alexandre Desplat napisał rzemieślniczą ścieżkę, która trzyma przyzwoity poziom, ale poza jednym lub dwoma przebłyskami nie wybija się w filmie niczym szczególnym. Paradoksalnie, całość mimo dużej ilustracyjności wypada minimalnie lepiej na płycie niż w obrazie. Soundtrack ten nie jest też niczym szczególnym jak na standardy serii (ani - tym bardziej - gatunku). Mimo wszystko jest jednak ciekawie zorkiestrowany (nawet wobec braku monumentalności, jakiej oczekiwałoby się od filmu tego rodzaju). Cieszyć może natomiast fakt, że twórcy "Godzilli" postawili na kompozytora z warsztatem i dużą orkiestrę zamiast wybrać kogoś z RCP. Pozostaje mieć nadzieję, że Desplat (lub jego następca) będzie - podobnie jak Ifukube kilkadziesiąt lat wcześniej - pisał coraz ciekawsze motywy do kolejnych części filmu.