Nie z tego świata: sezon 11, odcinek 11 – recenzja
Nie z tego świata nadal miewa szczęście do odcinków zaskakująco dobrych, lekkich, zgrabnych, a jednocześnie z nutą niepokoju w tle. Into the Mystic okazał się jednym z nich, co było zasługą zarówno scenariusza (epizody pisane przez Robbiego Thompsona mają w sobie dużo uroku), jak i reżyserii, jako że na fotelu reżyserskim zasiadał Johna Badham, twórca nie tylko Gorączki sobotniej nocy czy Gier wojennych, ale też różnych seriali, m.in. Nikity, Arrow i Constantine’a.
Nie z tego świata nadal miewa szczęście do odcinków zaskakująco dobrych, lekkich, zgrabnych, a jednocześnie z nutą niepokoju w tle. Into the Mystic okazał się jednym z nich, co było zasługą zarówno scenariusza (epizody pisane przez Robbiego Thompsona mają w sobie dużo uroku), jak i reżyserii, jako że na fotelu reżyserskim zasiadał Johna Badham, twórca nie tylko Gorączki sobotniej nocy czy Gier wojennych, ale też różnych seriali, m.in. Nikity, Arrow i Constantine’a.
Początek odcinka w zręczny sposób wprowadził w uniwersum nowego potwora, banshee, i to nie z tych piskliwie ostrzegających przed śmiercią, a tych krzykiem doprowadzających nieszczęsne ofiary do rozbijania sobie głów, by mogły pożywić się ich mózgiem. Jak na Supernatural efekty specjalne i „charakteryzacja” irlandzkiej płaczki były znakomite.
30 lat później oko w oko z tą samą banshee spotkali się Winchesterowie – Dean, niepokojący się niewytłumaczalną więzią z Ciemnością, i Sam, przygnębiony oraz przepełniony poczuciem winy po bliskim kontakcie z Lucyferem, który przypomniał mu rzeczy, o których ten chciał zapomnieć. Sprawa zaprowadziła ich do domu spokojnej starości. Dean przez chwilę myślał o rezerwacji miejsc, ale Sam brutalnie uświadomił go, że będą mieli szczęście, jeśli dożyją sędziwszego wieku. Kwestia nieuchronnej śmierci zwykle czekającej łowców powróciła raz jeszcze podczas wykopywania grobu wraz z cytatami piosenki Bon Jovi pt. Blaze of Glory. Skąd cmentarz i tradycyjne palenie zwłok? Otóż podobnie jak w przypadku dr. House’a pierwsza diagnoza Winchesterów była nietrafiona: to jednak nie był mściwy duch, a – jak się okazało - banshee.
W Into the Mystic pojawiły się dwie doskonale opisane postacie kobiece: głuchoniema Eileen Leahy, która okazała się łowcą i dziedzicem Ludzi Pisma, oraz frywolna i pełna życia starsza pani - Mildred Baker. Ze swym umiłowaniem życia, łącznie z zachodami słońca i pięknymi mężczyznami (a postawiła na Deana Winchestera), dawnym życiem w drodze z zespołem muzycznym i czerpaniem z losu pełnymi garściami odrobinę przypominała Rose z Titanica. W jej flircie z Deanem nie było niczego niesmacznego, a chociaż starszy z Winchesterów był nim nieco spłoszony, to jednocześnie zainteresowanie Mildred mu pochlebiało (i budziło uśmiech Sama). Za znakomitą postać starszej kobiety o wielkim sercu i skłonności do chwytania za kolano kogoś, kto jej się podoba (a wszak mogła położyć rękę wyżej) można podziękować Dee Wallace, aktorce na gościnnych występach, znanej z wielu horrorów, ale również jako matka Gertie z E.T.
Również Shoshannah Stern w roli Eileen wypadła znakomicie, tym bardziej że w istocie jest osobą głuchoniemą, co nadało jej postaci rys realizmu. Jej łowczyni, szukająca pomsty za śmierć swoich rodziców, była zdecydowana, nietuzinkowa i na szczęście szybko kojarząca fakty, inaczej przez pomyłkę zabiłaby nie tę osobę co trzeba. Zabawne były rozmowy w języku migowym pomiędzy nią a Mildred, zwykle omawiające walory fizyczne Winchesterów. Swoją drogą, ostatnio bracia Winchester jakoś łatwiej przyznają się do swojej profesji – Sam powiedział o wszystkim zarówno Mildred, jak i Eileen (cóż, powiedzieć Eileen był poniekąd zmuszony).
Into the Mystic to jednak nie tylko polowanie na banshee (oczywiście jeden z braci musiał paść jej ofiarą). To również szczere, braterskie rozmowy, zahaczające nawet o Samowe poczucie winy za Czyściec, sceny domowe z Bunkra, układanie się Winchesterów do snu, skrzynka ze „skarbami” Sama i mnóstwo pięknych zbliżeń, tak apetycznie sfilmowanych, że zapierały dech w piersiach.
Odcinek nie zapomniał również o Lucyferze przechadzającym się po świecie w garniturze z Castiela (właściwie z ciała Jima Novaka, ale nie bądźmy drobiazgowi). Trzeba przyznać, że tym razem Misha Collins o wiele lepiej odnalazł się w skórze Casifera, nie przerysowując postaci zarówno w relacji z niezbyt mądrym, szeregowym aniołem, jak i poważniejszej rozmowie z Deanem, kiedy ze wszystkich sił próbował udawać jego przyjaciela. Szkoda tylko, że Dean zwierzył się ze swych rozterek nie tej osobie co należało, co zapewne zostanie wykorzystane przeciwko niemu, gdy Lucifer (jako Lucifer ex machina) zadziała.
Odcinek zaczynał się i kończył jaskółczym niepokojem braci – na początku Sam przeżywał traumę po spotkaniu z Lucyferem w Klatce, a pod koniec Dean nie mógł zasnąć, gdy męczyły go myśli o Ciemności, niepokojąc się w takt pięknie dobranej piosenki Prison Grove Warrena Zevona. Niepokój jest wpisany w fabułę Supernatural. My także niepokoimy się, co będzie dalej, ale mamy nadzieję na więcej podobnych odcinków – zajmujących, spójnych i pełnych wewnętrznego ciepła oraz zrozumienia, charakteryzujących scenariusze pisane przez Robbiego Thompsona. Scenarzyści, do piór!
Poznaj recenzenta
Monika KubiakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat