Nie z tego świata: sezon 11, odcinek 20 – recenzja
W Nie z tego świata pojawił się Bóg. Sama nie wierzę w to, co piszę. Wszelkie dywagacje i przypuszczenia co do proroka Chucka Shurleya okazały się prawdą, a - mówiąc biblijnie - Słowo stało się Ciałem. Nie jestem straszliwie zaskoczona, ale tak czy inaczej – wstrząśnięta. Teoretycznie w sezonie, w którym główny wątek traktuje o uwolnieniu odwiecznej Ciemności, siostry Boga, którą ten niegdyś pozbawił mocy (w domyśle wykorzystanej do stworzenia świata) i uwięził na eony, można było spodziewać się pojawienia Boga we własnej osobie, ale…
W Nie z tego świata pojawił się Bóg. Sama nie wierzę w to, co piszę. Wszelkie dywagacje i przypuszczenia co do proroka Chucka Shurleya okazały się prawdą, a - mówiąc biblijnie - Słowo stało się Ciałem. Nie jestem straszliwie zaskoczona, ale tak czy inaczej – wstrząśnięta. Teoretycznie w sezonie, w którym główny wątek traktuje o uwolnieniu odwiecznej Ciemności, siostry Boga, którą ten niegdyś pozbawił mocy (w domyśle wykorzystanej do stworzenia świata) i uwięził na eony, można było spodziewać się pojawienia Boga we własnej osobie, ale…
A więc tak, oglądający Supernatural, Chuck jest wcieleniem Boga, który zaszył się na dobrowolnym wygnaniu, rozczarowany czynami swego stworzenia, zarówno aniołów, jak i ludzi. A przecież jednocześnie jako prorok Chuck potrafił cieszyć się życiem – podróżować, grać na gitarze (muzyka jest magią) czy umawiać na randki (biseksualnie). Mimo to od wieków nie chciał się ujawniać, dopiero uwolnienie Amary wyrwało go z letargu i skłoniło do… napisania własnej autobiografii, zanim będzie za późno, a w domyśle - Ciemność pochłonie cały świat. Czyżby Bóg nie chciał interweniować do samego końca?
Na redaktora swojej powieści życia Chuck wybrał dawnego Skrybę Bożego, uczłowieczonego Metatrona. I teraz oznajmię rzecz straszną – dzięki Don’t Call Me Shurley polubiłam tego wrednego, małostkowego eksanioła. Nie dość, że na dnie nędzy podzielił się jedzeniem z bezdomnym psiakiem, to nie bał się wygarnąć Bogu, co myśli o jego „tchórzostwie”, opuszczeniu tego, co stworzył, i zaszyciu się w mysiej norze (ewentualnie stylizowanym barze). I bardzo adekwatnie wytknął mu błędy jego dzieła – za ukochanie literatury akurat lubiłam Metatrona od zawsze.
Z kolei Chuck, przepraszam – Bóg, mimo cudu nad cudami, że w ogóle pojawił się w Nie z tego świata, wydaje się nieco zagubiony, wycofany, użalający się nad sobą, tkliwy na własnym punkcie i nie bójmy się tego słowa – egoistyczny. Czyżby potrzeba było dupkowatego i równie egoistycznego Metatrona, który wcześniej nieźle zalazł wszystkim za skórę, by uświadomić Bogu jego słabości?
Rozmowy Chucka z Metatronem zdominowały cały odcinek – były fascynujące, frapujące, fantastyczne. Duża w tym zasługa obu świetnych aktorów - Roba Benedicta w roli Chucka i Curtisa Armstronga jako Metatrona. Smaczki, jakimi nafaszerowano ich dialogi, powalały - Bóg tyle razy wskrzeszał Castiela, że już stracił rachubę, kocha Winchesterów, choć w sumie to ich wina, że uwolnili Amarę, bo przy demon!Deanie świat i tak by dalej toczył, wybrał Metatrona na Skrybę, bo stał najbliżej drzwi, a Lucyfer wcale nie był jego ulubionym tworem, choć nie był także złoczyńcą. Co tekst, to perełka. W zasadzie nie pogniewałabym się, gdyby calutki odcinek skupił się na wywiadzie rzece pomiędzy Bogiem a jego Skrybą.
A jednak drugi plan był nie mniej istotny. Oto bracia Winchester (w wyprasowanych na kant koszulach, chociaż zwykle do skrapiania materiału nie używa się piwa) musieli zmierzyć się z kolejną próbką możliwości Amary. Ciemność zesłała na pewne miasteczko złowrogą mgłę wywołującą infekcję, która może nie zamieniała ludzi w oszalałe zombie, ale wywoływała w nich poczucie beznadziei, wywlekając na światło dzienne najgorsze przemyślenia i obawy, trując i w efekcie zabijając. Próbując ratować mieszkańców miasteczka, Sam został zarażony, a Dean tradycyjnie nie potrafił go opuścić (podobnie jak to się działo w odcinku Croatoan). Próbował nawet podążyć jego śladem, ale – jak to oznajmiła Amara ustami jednej z zainfekowanych – wszystko się skończy i przeminie, prócz starszego z braci Winchesterów. Dean nie poddawał się do końca, wzywał i wyzywał Boga, a ten wreszcie… odpowiedział. Nie wiem, co skłoniło go do zmiany zdania, ale wyrażenie „deux ex machina” nabrało zupełnie nowego znaczenia.
Niesamowicie wzruszyło mnie to, że Bóg odpowiedział i uzdrowił miasteczko muzyką, klasyczną balladą na głos i gitarę Fare Thee Well (Dink’s Song), tym bardziej że Rob Benedict jest kompozytorem, tekściarzem i piosenkarzem występującym ze swoim zespołem Louden Swain, czasem gościnnie przygarniającym Richarda Speighta Jr. (Gabriela), Marka Shepparda (Crowleya), a nawet Jensena Acklesa (Deana) na konwentach Nie z tego świata i nie tylko. Piękne nawiązanie, Robbie Thompsonie.
I kolejny dobry scenariusz, w którym może akcyjnie niewiele się działo (nie licząc dramatycznych scen w miasteczku), ale rozmów Chucka z Meatronem można było słuchać godzinami. A przede wszystkim - Don’t Call Me Shurley wprowadziło na scenę postać nietuzinkową i od dawna wyczekiwaną (wyraz twarzy Winchesterów na jego widok był bezcenny), jak i spełniło jedno z najgłębszych marzeń fanów, ponownie wprowadzając na scenę samulet. Panie i panowie, powitajmy Boga. I nie nazywajcie go Shurley. Chuck wystarczy.
Źródło: zdjęcie główne: The CW / materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Monika KubiakNajlepsze z 24h
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1969, kończy 55 lat