Nie z tego świata, sezon 11, odcinek 5 – recenzja
Po błogości, w jaką wprawił fandom poprzedni odcinek, pełen zbliżeń kadrów i zbliżeń emocjonalnych, kręcony z przedziwnych kątów i jakby z punktu widzenia ukochanego samochodu Deana Winchestera – chevroleta impali z 1967 roku, po Thin Lizzie nie spodziewałam się niczego szczególnego.
Po błogości, w jaką wprawił fandom poprzedni odcinek, pełen zbliżeń kadrów i zbliżeń emocjonalnych, kręcony z przedziwnych kątów i jakby z punktu widzenia ukochanego samochodu Deana Winchestera – chevroleta impali z 1967 roku, po Thin Lizzie nie spodziewałam się niczego szczególnego.
Tymczasem najnowszy odcinek Supernatural całkiem szczęśliwie połączył koncepcję fillera o nieistniejącym duchu Lizzie Borden z głównym wątkiem sezonu, poświęconym nadciągającej Ciemności. Był to pierwszy scenariusz, który wyszedł spod pióra Nancy Won - i zdecydowanie nie można go jej mieć za złe. Dobry początek.
Bracia Winchesterowie ruszyli rozwiązać, wydawałoby się nieszczególnie skomplikowaną, sprawę morderstwa popełnionego przez ducha słynnej morderczyni – za poduszczeniem Sama, który ma słabość do seryjnych morderców. Znaleźli się w samym centrum kolejnych morderstw i jak po nitce do kłębka doszli do tożsamości zabójcy, myląc się po drodze tylko raz i na krótko trafiając w więzy. Odcinek miał sporo klimatu, który zapewnił mu pensjonat typu bed and breakfast posadowiony w domu rodzinnym Lizzie Borden (wiktoriański wystrój łącznie z kwiecistymi tapetami i kapą na łóżku dał się Deanowi we znaki), stare dobre poszukiwania aktywności duchowej poprzez sprzęt EMF (niestety, jak się okazało – sfałszowanej) i senne miasteczko nad jeziorem, nad którym warto zjeść co nieco po zakończeniu sprawy.
Tym większym zaskoczeniem było pojawienie się Amary, która badała świat na własną rękę, nie tylko pod opieką Crowleya, pożywiła się kilkoma ludzkimi duszami i wyraziła swoją aprobatę dla seryjnych morderców oraz dezaprobatę wobec aniołów. Co ciekawe, odcinek słusznie podkreślił różnicę pomiędzy ludźmi pozbawionymi duszy – uwolnili się od więzów sumienia, ale nie wszyscy wpadli w tryb zimnego mordercy. Dla jednych utrata duszy okazała się wyzwoleniem (zabójczym), dla innych – udręką, kiedy pamiętali, jak to jest czynić dobrze i starali się tego trzymać, ale jednocześnie czuli się puści i pozbawieni uczuć jak „roboty marionetki”.
Sam i Dean współpracowali ze sobą jak w zegarku, dzielili się tropami, choć czasem niepotrzebnie rozdzielali i wykazali umiejętnościami łowców duchów, włamywaczy i negocjatorów. Najbardziej ujmujące były ich trójstronne rozmowy z Lenem, superfanem Lizzie Borden, który – chcą nie chcąc – pomagał im w śledztwie. Przy okazji należy wspomnieć, że gościnnie grający Lena Jared Gertner był znakomity.
W Thin Lizzie cieszyły ciekawie dobrane aliasy (agent Collins i agent Gabriel – kłaniamy się Genesis), kilka zabawnych sytuacji (jak Sam próbujący, czy „ten mały dynks do ściskania” w buteleczce z perfumami działa) oraz kilka sytuacji wzruszających (poświęcenie Lena, Sydney opowiadająca o swoim dzieciństwie, Sam pocieszający małego Jordiego), wszystko zgrabnie ze sobą wymieszane. Pojawiły się odniesienie do serialu Prawo ulicy, Lśnienia, duszka Kacperka, a nawet Czarnoksiężnika z krainy Oz (Len stracił serce, Sydney rozum, czyli co – teraz szukamy Tchórzliwego Lwa?). Z piosenek, o dziwo, najbardziej wpadała w ucho dobiegająca w pierwszej scenie ze starego gramofonu Daisy Bell Harry’ego Dacre i Marka Gasbarro.
A nastoletnia Ciemność (Yasmeene Ball) jest… cóż, przerażająca. Te oczy seryjnego mordercy. I tęskni za spotkaniem z Deanem, miejmy nadzieję, że bez wzajemności.
Poznaj recenzenta
Monika KubiakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat