Nie z tego świata: sezon 15, odcinek 15 - recenzja
Jak ocenić najnowszy odcinek Nie z tego świata? Powoli zbliżamy się do końca końców (zdławmy szloch w gardle), tymczasem serial wciąż trzyma się nieźle.
Jak ocenić najnowszy odcinek Nie z tego świata? Powoli zbliżamy się do końca końców (zdławmy szloch w gardle), tymczasem serial wciąż trzyma się nieźle.
Mało czasu, krucabomba, mało czasu, a Nie z tego świata wraca do korzeni. Castiel i Jack, wypchnięci z Bunkra przez Deana (by Jack posmakował nieco wolności i misji innej niż zabijanie Boga), prowadzą śledztwo w sprawie śmierci chłopaka z niezwykłej wspólnoty kościelnej, zwanej, bardzo adekwatnie, Patchorkiem. Nawiasem mówiąc, świetny pomysł na zebranie ludzi o różnych wierzeniach, orientacji, czy kolorze skóry, połączonych chęcią niesienia pomocy innym, w dodatku pod przewodnictwem Dr. Sexy, przepraszam, Steve’a Bacica, który tym razem wcielił się w Pastora Joe... nadal pozostając całkiem seksownym.
W międzyczasie Dean z Samem wybierają się na poszukiwanie Amary do Atlanty, bowiem niedawno nastąpiło tam zaciemnienie, więc może to Ciemność? Pomysł Deana bywają proste i niepowtarzalne. O dziwo, mimo wszystko Winchesterom udaje się spotkać z Amarą, choć nie do końca przekonują ją do swojego planu powstrzymania Chucka, co wydaje się przedziwne, pamiętając, jak bardzo niegdyś starała się go unicestwić. Biorąc pod uwagę, że Team Free Will ma w planie zabicie obojga, jak się okazuje – bliźniąt Światła i Ciemności (teoria Wielkiego Wybuchu od razu nabrała większego sensu), okłamywanie Amary może mieć tragiczne konsekwencje, o czym zapewne niebawem się przekonamy. Przy okazji dziękujemy scenarzystom za wyjaśnienia, dlaczego wskrzeszenie Mary miało być prezentem dla Deana oraz za polski akcent pod postacią pierogów w „Pavel’s Deli”, nazwy przepięknie wymawianej przez Deana i Amarę. Co ciekawe, Pensylwania faktycznie słynie z pierogów, bowiem zamieszkuje ją sporo niegdysiejszych emigrantów z Europy Wschodniej.
Spotkanie z Amarą było miejscami mocno emocjonalne. Śledztwo Castiela i Jacka również. Nie zabrakło wstawek czysto thrillerowych i horrorowych, w tym nawiązań do Siedem Finchera, Piły Wana czy przemawiających pluszowych miśków. Jack był po prostu słodki (zdecydowanie wolę go z duszą), choć nieopatrznie pochwalił się szeryf Adams (gdybyście poszukiwali kogoś, kto idealnie pokazuje niedowierzanie pomieszane ze znudzonym stoicyzmem, serdecznie polecam Beatrice Zeilinger), że nauczył się wszystkiego z SCI. Castiel już nie pokazuje odznaki FBI do góry nogami. Zdecydowanie można polubić taką stonowaną, nie miotającą się bez sensu po ekranie wersję naszego ulubionego anioła, która i mówi niegłupio, i niegłupio się zachowuje. Co prawda, od początku obawiał się, że to ludzie bywają najgorszymi potworami i w tym wypadku… miał rację. Mimo, że w tle przemykał demon z rozdroży, mocno wynudzony, bo nowa królowa Piekła, Rowena zabroniła zawierania paktów, a jak wiadomo w czasie posuchy demony się nudzą. Przyznam, że gdyby serial miał potrwać nieco dłużej, nie miałabym nic przeciwko kolejnym sprawom prowadzonym w tandemie Castiel-Jack, czyli doborowym zespole „Autostrady do nieba”.
Przez cały odcinek przewijał się motyw rodziny, nie tylko tej połączonej więzami krwi, co przypomniało nam o podstawach Nie z tego świata. Chuck i Amara, Sam i Dean, Castiel odnajdujący się na nowo w rodzinnej relacji z braćmi Winchester i przybranym synem Jackiem, patchorkowa trzódka Pastora Joe, Pastor Joe i jego córka, Sylvia... To w rodzinie zwykle powinno szukać się schronienia, tak jak potrzebujący szukali azylu w Centrum Pomocy Pastora Joe. Niektórym się udało.
Niektórym z kolei udało się jedynie chwilowo, bo misja, której się podjęli, ma wydźwięk samobójczy. Chyba wszyscy widzowie zdają sobie sprawę z faktu, że nowa Śmierć, czyli Billie kieruje się własną motywacją. Przypominam, że do tej pory zasłynęła z kilku rad, które miały być jedynymi możliwymi sposobami wyjścia z kryzysu (Dean jako tykająca bomba przy starciu z Amarą, czy zamkniecie archanioła Michała w skrzyni Moloka), po czym okazywało się, że jednak istnieją inne, mniej tragiczne w skutkach. Czy zatem można jej zaufać?
Należy podkreślić, że Matt Cohen, dawne wcielenie młodego Johna Winchestera, zręcznie poradził sobie z reżyserią odcinka, choć był to jego debiut.
Muzycznie nie zostaliśmy rozpieszczeni, zapewne ze względu na budżet. Zamiast piosenki Rolling Stones „Gimme shelter”, do której nawiązywały tytuł epizodu i liczne w nim odniesienia, w tle rozmowy Winchesterów z Amarą mogliśmy posłuchać jedynie „Lover’s prayer” The Clickettes.
Poznaj recenzenta
Monika KubiakDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat