Nowy rozdział
Przez cały sezon Agentów... starano się odtworzyć na małym ekranie marvelowski styl znany z kinowych filmów, który charakteryzuje się luźną konwencją oraz równowagą pomiędzy akcją a humorem. W finale w końcu udaje się to zrobić naprawdę dobrze.
Przez cały sezon Agentów... starano się odtworzyć na małym ekranie marvelowski styl znany z kinowych filmów, który charakteryzuje się luźną konwencją oraz równowagą pomiędzy akcją a humorem. W finale w końcu udaje się to zrobić naprawdę dobrze.
Fitz i Simmons po kilku pierwszych odcinkach serialu zostali w zagranicznych mediach ochrzczeni mianem "Jar Jar Binksa Marvela". Od tamtego czasu przeszli daleką drogę i zaszła w nich wyraźna przemiana. Przestali już non stop mówić naukowym językiem, nie irytują, nawiązali jakieś relacje z innymi postaciami i - przede wszystkim - dojrzeli. Czuć to w finale, gdyż w końcu wywołują jakieś emocje. Kiedy znajdują się w sytuacji beznadziejnej, trudno z nimi nie sympatyzować. Nawet trochę ograne wyznanie miłości udaje się pokazać ze smakiem i bez całkowitego popadania w banał. Raczej każdy był pewny, że Marvel nie zabije swoich nerdów, bo oni po prostu na razie takich ruchów nie wykonują, ale udaje się wytworzyć pewne uczucie niepewności, przez co można było pomyśleć, że jedna z tych osób jednak może zginąć. Na uwagę zasługę też świetne wejście Nicka Fury'ego, które wbrew pozorom działa i ma w sobie emocje.
Z Furym związane są prawdopodobnie jedne z najbardziej humorystycznych scen serialu. Samuel L. Jackson tworzy zaskakująco świetny duet z Clarkiem Greggiem. Wspólna rozmowa Coulsona i Fury'ego z Garrettem pełna jest zabawnych kwestii, ciętych ripost i dobrych żartów rzucanych przez agentów. Cieszy też przywieziona przez Fury'ego giwera, którą Coulson może bawić się w najlepsze (zwłaszcza że po wydarzeniach z Avengers wie już, jak ona działa i co robi). Starcie z Garrettem jest na pewno niezłe, bo dostarcza wrażeń, emocji i zapewnia frajdę, jakiej oczekujemy po finałowym odcinku. Co prawda udział Deathloka w tej walce był raczej do przewidzenia, ale to w żadnym razie nie przeszkadza w tworzeniu rozrywki w marvelowskim stylu. Kropką na i oraz jedną z prawdopodobnie najzabawniejszych scen tego sezonu serialowego jest moment, w którym Garrett zmienia się w Deathloka 2.0 i zaczyna płomienną przemowę niczym superłotr z kreskówki. To, co ma miejsce chwilę później, jest majstersztykiem twórców serialu.
Marvel na małym ekranie ma problem ze scenami akcji, bo te na razie bardzo kuleją. Atak na Centipede nie wywołuje zachwytu, większych emocji i nie wygląda najlepiej. Brak kreatywności jest szczególnie widoczny w pojedynku Warda z Melindą - ciemne miejsce, ujęcia ustawione tak, by ukryć tożsamość kaskaderów, i co najwyżej przeciętna choreografia. Czy naprawdę tak powinna wyglądać walka dwóch zabójczo wyszkolonych agentów T.A.R.C.Z.Y.? Jest to element wymagający poprawy w drugim sezonie.
[video-browser playlist="634538" suggest=""]
Nick Fury idzie na emeryturę, ale możemy śmiało założyć, że tylko chwilową. Obsadzenie Coulsona w roli dyrektora odbudowującego organizację jest ruchem dobrym, rzekłbym nawet, że oczekiwanym. Wątek odbudowy wydawał się oczywistym zabiegiem na drugi sezon. Jako że w Strażnikach Galaktyki sama T.A.R.C.Z.A. wystąpi może epizodycznie, twórcy serialu mają czas na odtworzenie organizacji aż do Avengers: Age of Ultron. W filmie tym Nick Fury i Coulson mogą odegrać jakieś role, co powinno jeszcze bardziej zazębić serial z kinowymi filmami.
Cliffhanger z Rainą okazuje się szalenie intrygujący. W końcu twórcy wyjaśniają coś, co w jednym z poprzednich odcinków wydawało się sporym naciągnięciem - dlaczego Raina w ogóle porównuje DNA Skye z kimkolwiek. Po tej krótkiej scenie z krewnym Skye trudno cokolwiek powiedzieć o tym, czym jest ta istota. Teoria z Kree raczej w tym miejscu upada, bo brak niebieskiego koloru skóry jest bardzo widoczny. Może więc Skrull? Zauważmy, że Skye jest jedyną postacią związaną z kimś z kosmosu, a inna galaktyka ma być tematem Strażników.... Do tego mamy Thanosa, który jest kluczem do wszystkich wydarzeń. Może rola Skye w kinowym uniwersum Marvela ma większe znaczenie, niż przypuszczamy?
W finale czuć, że twórcy wprowadzają u Warda dylemat moralny, ale jest on tak niewielki, że nie ma większego wpływu na decyzje bohatera. Dobrze, że nikt tutaj nie próbuje pokazać banalnego odkupienia win oraz powrotu do łask Coulsona i spółki. W sumie lekkim rozczarowaniem jest sam fakt, że Ward przeżył, bo istnieje niebezpieczeństwo, że zostanie on wykorzystany w drugim sezonie, a z tej postaci wyciśnięto już chyba wszystko, co najlepsze. Triplett natomiast to zupełnie inny bohater - ma więcej wyrazu i osobowości niż Ward, a aktor potrafi przekazywać jakieś emocje. Wydaje się, że zmiana ta (Triplett za Warda) jest ruchem co najmniej dobrym, a w drugim sezonie będzie czas na rozwinięcie historii Anotine'a.
Agenci T.A.R.C.Z.Y. kończą pierwszy sezon bardzo dobrym odcinkiem w marvelowskim stylu, w którym czuć równowagę pomiędzy niezłym humorem, akcją i lekkością konwencji.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat