Paint – recenzja filmu
Paint to pełnometrażowa historia malarza-gwiazdora, która jest luźno inspirowana postacią Boba Rossa. Oceniam produkcję.
Paint to pełnometrażowa historia malarza-gwiazdora, która jest luźno inspirowana postacią Boba Rossa. Oceniam produkcję.
Główny bohater filmu Paint to fikcyjny Carl Nargle – znany amerykański malarz, który zrobił karierę w programach telewizyjnych. W emitowanych na żywo audycjach od lat pokazuje swoim widzom proces tworzenia obrazów, jednocześnie opowiadając o najdrobniejszych detalach i niuansach spokojnym, kojącym głosem. O dziwo, tak nostalgiczny format dobrze przyjął się wśród telewidzów, dzięki czemu publiczna telewizja Vermont nieustannie odnotowuje wysoką oglądalność, utrzymując się na najwyższych miejscach w rankingach (przynajmniej do pewnego czasu). Postać filmowa jest luźno wzorowana na prawdziwym amerykańskim artyście – Bobie Rossie, który swoją popularność osiągnął w latach 1983–1994. Prowadził on wówczas program telewizyjny pod nazwą The Joy of Painting, polegający na przedstawianiu widzom procesu tworzenia obrazów. Dzięki Internetowi i memom Ross przedostał się nawet do szerzej rozumianej popkultury. W ostatnich latach charakterystycznego malarza sportretował nawet sam Deadpool, w uroczym teaserze filmu Deadpool 2. Reżyserem i scenarzystą nowej produkcji jest Brit McAdams, dla którego jest to pełnometrażowy debiut fabularny. Choć na piśmie wszystko to wygląda świetnie i zapowiada barwną, przyjemną komedię, efekt końcowy wypada... bardzo blado.
Paint to przede wszystkim film niesłychanie nudny. O ile jestem w stanie zrozumieć celową flegmatyczność (która zapewne ma korespondować z formułą oryginalnych programów z udziałem Boba Rossa, niejednokrotnie traktowanych w kulturze prześmiewczo), o tyle w takiej postaci jest to dla mnie nieakceptowalne – film się dłuży, ciągnie jak flaki z olejem. Głównego bohatera poznajemy w zwyczajny dzień, gdy już jest na szczycie popularności i teraz zaczyna z niego spadać. Kulisy czy geneza tego, skąd w ogóle wziął się jego fenomen, zostały zupełnie pominięte przez twórców. O tym, że mamy do czynienia z telewizyjnym ewenementem, świadczą jedynie dziwne ujęcia na (głównie kobiecą) widownię, która wręcz roztapia się pod działaniem głosu malarza – w żaden sposób jednak nie jest to wiarygodne, przez co całość wypada po prostu niezręcznie. Co gorsza, twórcy na każdym etapie idą właśnie w tym nieszczęsnym romantycznym kierunku, bo dla fabuły nowego filmu od samego życiorysu czy kariery malarza ważniejsze okazuje się jego flirtowanie z kobietami, a nawet wątki miłosne pobocznych bohaterek. Jestem zaskoczona, jak wiele tego typu scen udało się twórcom upchnąć w 90-minutowej produkcji, tym bardziej że zdają się one nie mieć żadnego wpływu na fabułę (a już na pewno nie jest to wpływ pozytywny).
Obsadzenie w głównej roli Owena Wilsona może sugerować, że mamy do czynienia z komedią. Jednak nawet w tym aspekcie nie można mówić o sukcesie, bo film zwyczajnie nie jest śmieszny. Twórcy postawili na prymitywny rodzaj humoru, przez co jesteśmy zalewani dwuznacznymi scenami czy gestami – bardziej niż śmiech wywołują one jednak zażenowanie. Aktor stara się i oddaje swojemu bohaterowi dużo charyzmy, problem w tym, że scenariuszowo ta postać wydaje się zupełnie nijaka i zniechęcająca. Przez to, że produkcja skupia się na zbyt wielu wątkach, trudno jednoznacznie ocenić, o czym właściwie chciałaby opowiadać – nie dość, że słaba z tego komedia, to w dodatku nie jest to ani kino artystyczne, ani romans, ani nawet dramat. Balansowanie między kiczem a poważną tematyką to sztuka, która w tym przypadku zupełnie się nie udaje, co owocuje nijakim produktem końcowym. Oglądamy historię, która zdaje się zmierzać donikąd, przez co frajda z seansu pryska jak bańka mydlana i to jeszcze w pierwszej jego połowie.
Skoro film opowiada o artyście malarzu, można byłoby oczekiwać pewnej wyrazistości, odwagi w kadrach czy montażu. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że całość cierpi na niedostatek koloru czy w ogóle jakiejkolwiek dynamiki w warstwie technicznej. Z punktu widzenia budowy, jest to produkcja tak typowa, tak bezpieczna i zwyczajna, jak tylko można sobie to wyobrazić. Sekwencja, która wygląda fajnie, to jedna z finalnych, gdy Nargle w wielkim szale zaczyna niszczyć własne obrazy. Tylko wtedy film wygląda dobrze i przykuwa oko na tyle, by w ogóle pozostać w pamięci widza – wszystkie pozostałe sceny są monotonne, blade, zupełnie niewciągające.
Paint zawodzi oczekiwania – trochę smutno, że z czegoś o tak barwnym potencjale uczyniono taką nudę. Trudno traktować to jako luźną komedię i trudno podchodzić do tego na poważnie. Seans jest nijaki, dłuży się i męczy; widać, że twórcy trochę się w tym wszystkim pogubili, a sama opowieść zmierza w bliżej nieokreślonym kierunku. Choć nie miałam okazji oglądać oryginalnych programów z Bobem Rossem w czasach jego świetności, podejrzewam, że nawet one budziły więcej emocji niż nowy film z Owenem Wilsonem. Szkoda czasu.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat