Andy Samberg w komedii romantycznej kradnącym pomysł z Dnia świstaka. Czy to miało prawo się udać? Sprawdzamy.
Temat osoby, która utknęła w pętli czasowej i jest zmuszona nieskończoną ilość razy przeżywać ten sam dzień, była odgrywana wielokrotnie. Nikt jednak nie zrobił tego lepiej niż Harold Ramis w
Dniu świstaka. Jest to film niemal perfekcyjny, więc trudno znaleźć szaleńca, który chciałby pokusić się o reboot. Wielu twórców starało się podejść inaczej do tego zagadnienia. Wystarczy przypomnieć chociażby
Na skraju jutra z Tomem Cruisem czy horror
Śmierć nadejdzie dziś. Nie dorównywały one komedii z Billem Mureyem, ale zostały zauważone i docenione przez fanów. Teraz do tej listy dochodzi kolejny tytuł,
Palm Springs w reżyserii Maxa Barbakowa. Gdy poznajemy Nylesa (
Andy Samberg) jest on już uwięziony w pętli tak długo, że nie pamięta, jak wyglądało jego życie przed nią. Jest zmuszony każdego dnia przeżywać ślub Talay (
Camila Mendes), koleżanki jego dziewczyny, czyli imprezę, na której jest gościem. Jest otoczony obcymi mu ludźmi, którzy z biegiem czasu stają się mu bliżsi niż rodzina. Wie o nich wszystko: co lubią, z kim sypiają, jakie mają fetysze i tajemnice. Potrafi to wykorzystać, by jakoś urozmaicać sobie te skserowane dni. W przeciwieństwie do innych filmów z tego gatunku, nasz bohater dokładnie wie, co spowodowało zapoczątkowanie pętli, ale nie wie, jak ma się z niej wyrwać. Mało tego, nieopatrznie wciągną do niej niejakiego Roya (
J.K. Simmons), który rozwścieczony mści się na nim w bestialski i sadystyczny sposób. Pewnego dnia dołącza do nich Sarah, siostra panny młodej. Dziewczyna również nie jest zadowolona z zaistniałej sytuacji i stara się znaleźć sposób, by wyrwać się z pętli, choć wydaje się, że jest to niemożliwe.
Palm Springs to komedia romantyczna z domieszką science fiction, udowadniająca, że miłość naszego życia możemy spotkać w najbardziej nieoczekiwanym momencie i sytuacji. Pokazuje także, choć chyba nie było to zamierzone, że by się w kimś zakochać, trzeba po prostu poświęcić czas na poznanie drugiej osoby. Scenariusz autorstwa Andyego Siara może i Ameryki nie odkrywa, ale jest za to bardzo świeżym podejściem do tematu zapętlonego życia. I co najważniejsze - jest zabawny, bez sięgania do rynsztokowego humoru. Fani
Brooklyn 9-9 będą usatysfakcjonowani. Dużym plusem jest także miejscowa nieprzewidywalność historii. Z racji tego, że jest to komedia romantyczna, widz wie, jaki będzie końcowy rezultat, ale decyzje bohaterów i drogi, jakie obiorą, będą zaskoczeniem. Zresztą sam koncept, że oboje kochanków znajduje się w pętli, jest czymś nowym. Zazwyczaj tylko jeden bohater jest świadom tego, że dzień się powtarza i codziennie stara się rozkochać drugą osobę na nowo. Tym razem jest inaczej. Dwójka skazanych na siebie osób musi nauczyć się ze sobą żyć.
W filmach tego typu sukces nie zależy tylko od scenariusza, ale od chemii pomiędzy głównymi bohaterami. I tu dochodzimy do obsady, która została świetnie dobrana. Andy Samberg i Cristina Milioti tworzą parę doskonałą. Są przeciwieństwami, które w znakomity sposób uzupełniają się na ekranie. Widz z miejsca kupuje ich oboje. Rozumie emocje, jakie towarzyszą każdemu z nich i nie potrafi wybrać jednoznacznie jednej ze stron. Do tego dochodzi mistrzowski drugi plan w postaci J.K. Simmonsa,
Tylera Hoechlina czy
Meredith Hagner. Każde z nich kradnie scenę, gdy tylko się w niej pojawi. Co przy tak silnej parze prowadzącej wcale nie jest proste. Jedyne, czego mi brakowało, to lepszego wykorzystania postaci granych przez Camilę Mendes i
Petera Gallaghera. Widząc ich w obsadzie, miałem nadzieję, że zagrają coś więcej niż tło dla całej opowieści. Liczyłem zwłaszcza na Mendes, która bardzo słabo wypadła w
Groźnych kłamstwach od Netflixa i miała potencjalną okazję, by się zrehabilitować.
Palm Springs jest produkcją skierowaną do miłośników komedii romantycznych, którzy uważają, że już wszystko w tym gatunku widzieli i nic nie jest w stanie ich zaskoczyć. Fani twórczości chłopaków z The Lonely Island też będą zadowoleni. Ich zwariowanego poczucia humoru (możecie znać go z licznych teledysków czy skeczy dla SNL) nie da się podrobić. Do tego Andy Samberg udowadnia, że potrafi zagrać w komedii, unikając przerysowania i kopiowania ról z innych projektów. Nie oszukujmy się, dobrych komedii ostatnio mamy jak na lekarstwo, a nowa propozycja od Barbakowa jest niezmiernie miłym zaskoczeniem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h