Przygody Tintina
Kiedy do kin wchodzi adaptacja jakiegoś znanego tytułu – nieważne, czy to komiksu, czy też książki – wiele osób zadaje sobie pytanie: ile pozostanie z oryginału? Czy reżyser podejdzie do niego z szacunkiem i postara się zachować jego „duszę”, czy też przejedzie po nim buldożerem, zmieniając go wedle własnego zamysłu?
Kiedy do kin wchodzi adaptacja jakiegoś znanego tytułu – nieważne, czy to komiksu, czy też książki – wiele osób zadaje sobie pytanie: ile pozostanie z oryginału? Czy reżyser podejdzie do niego z szacunkiem i postara się zachować jego „duszę”, czy też przejedzie po nim buldożerem, zmieniając go wedle własnego zamysłu?
W przypadku "Przygód Tintina" takie rozważania miały sens o tyle, że nie chodziło o jakiś pierwszy lepszy komiks o superbohaterach, ale prawdziwą klasykę europejskiego komiksu, na której wychowało się kilka pokoleń. Czy Spielberg udźwignął ciężar oczekiwań?
[image-browser playlist="606786" suggest=""] Fot. © 2011 Paramount Pictures
Cóż, tak i nie. Jeśli ktoś oczekiwał wiernej adaptacji Tajemnicy Jednorożca, z zachowaniem jego klimatu absurdu, ciągu pomyłek i charakterystycznej kreski, z pewnością będzie filmem lekko zawiedziony. Natomiast każdy, kto liczył na dobrą rozrywkę, wciągającą przygodę, pełną akcji i humoru, niewątpliwie wyjdzie z seansu Przygód Tintina ukontentowany. Wszystko zaczyna się podobnie jak w komiksie – od zakupu starego modelu trójmasztowca Jednorożec. Wkrótce okazuje się, że chętnych do nabycia modelu jest zdecydowanie więcej i nie wszyscy chcą przyjąć do wiadomości, że stateczek nie jest na sprzedaż. W wyniku dziwacznego (a typowego dla Tintina) splotu wydarzeń, ryży dziennikarz wraz ze swoim psem Snowym trafia na starą łajbę, dowodzoną przez nigdy nietrzeźwiejącego kapitana Haddocka. Jak to bywa w filmach przygodowych, spotkanie to, dość przypadkowe, będzie miało ogromne znaczenie, jako że Haddock będzie kluczem do rozwiązania zagadki trójmasztowca i pokrzyżowania planów złego jak diabli Sakharine’a...
Powiedzmy sobie szczerze – w filmie znajdziemy zdecydowanie więcej Spielberga niż Hergégo. I nie mam tu na myśli li tylko zmodyfikowanej fabuły i stylu animacji, ale także zmiany na poziomie ogólnej atmosfery: mniej w filmie sytuacji groteskowych i absurdalnych, w rodzaju ukrytych zapadni czy nieustannego wpadania Thomsona & Thompsona na latarnie uliczne; wydaje się również, że opowieść w ekranowej wersji nabrała klarowności, stała się bardziej logiczna i nieco prostsza. Wystarczy spojrzeć na historię Jednorożca opowiadaną przez Haddocka – w komiksie jego narracja była dość zaskakująca i w żaden sposób nie zapowiedziana, w filmie natomiast wynika z konkretnego faktu, jest zracjonalizowana i prawdopodobna (przy okazji umożliwia także ładne przejście od sfery realnej do sekwencji wspomnień). I tu dochodzimy do sedna sprawy: czy rzeczywiście taki manewr był konieczny? Gorący zwolennicy Hergégo zapewne stwierdzą, że historia broni się sama, a roszady poszczególnych wątków niszczą urok Tintina, pozbawiając go charakterystycznej nuty absurdu. W pewnym sensie będą mieli rację, trzeba jednak powiedzieć wprost – to, co sprawdza się w komiksie, nie musi działać dobrze w filmie. Spielberg zaś zrobił naprawdę dużo, aby zachować jak najwięcej klimatu oryginału, a jednocześnie stworzyć wciągający i trzymający w napięciu film. I jestem skłonny stwierdzić, że mu się to udało. Oglądając Przygody Tintina, odnajdziemy dokładnie te same postaci, co w komiksie: nieco szalonego i gburowatego Haddocka, wścibskiego i przyciągającego kłopoty Tintina, fajtłapowaty duet inspektorów policji – o żadnej mentalnej kastracji charakterów (tak przecież częstej w przypadku adaptacji) nie ma mowy. I wszyscy oni, tak jak w oryginale, pakują się w absurdalne sytuacje: a to wpadają do domu kieszonkowca, który na półkach trzyma swoje „trofea”, a to zostają zapakowani do pudła transportowego lub sieją zniszczenie, wywijając szablą i wspominając swoich przodków. Reżyser nie zapomina nawet o smaczkach dla fanów – Hergé malujący w pierwszej sekwencji portret Tintina (Malował mnie panu już wiele razy), wycinki z gazet w mieszkaniu dziennikarza, przypominające jego wcześniejsze przygody, a nawet znakomita, animowana czołówka, będąca małym diamencikiem – i wszystko to leje miód na serce każdego, kto czytał Tintina w wersji papierowej.
[image-browser playlist="606787" suggest=""]Fot. © 2011 Paramount Pictures
Jednak osoby, którym obcy jest komiks Hergégo, nie muszą się obawiać: także im film zapewni mnóstwo dobrej zabawy. Tak się bowiem składa, że Przygody Tintina są wszystkim tym, czym powinien być – a nie był – ostatni Indiana Jones: szaloną wyprawą pełną niesamowitych zdarzeń, nieoczekiwanych zwrotów akcji, humoru i charyzmatycznych postaci. Spielbergowi udało się osiągnąć to, czego brakowało w ostatnich przygodach archeologa: stworzyć atmosferę niezwykłej przygody, dążenia do rozwiązania zagadki mimo niebezpieczeństw, wyprawy sytuującej się gdzieś na styku wciągającej zabawy i ryzykownej gry. Widz już od pierwszych minut zostaje wciągnięty w akcję, z zainteresowaniem śledzi kolejne wątki poboczne, zręcznie splatające się z głównym – zaś im dalej w las, tym większe odczuwa napięcie obserwując poczynania bohaterów. Reżyser skutecznie wskrzesił w Tintinie ten dziecięcy, może nieco naiwny zachwyt nad Kinem Nowej Przygody, kiedy efektowne sekwencje pościgów i pełne ciętego humoru dialogi bohaterów górowały nad logiką wydarzeń. To samo znajdziemy w nowym filmie Spielberga. Niektórzy mogą wprawdzie marudzić, że powraca on do typowych dla siebie motywów – bijatyk na statkach, destrukcji miasta w czasie pogoni za czarnym charakterem, bombastycznego pojedynku finałowego stanowiącego kolejny rozdział rodzinnej historii – ale cóż z tego, skoro to nadal działa? Skoro nadal wzbudza to ten sam entuzjazm, radość z zapadania się po uszy w niesamowitej, wciągającej przygodnie, jednocześnie groźnej, pięknej i zabawnej?
Jednak w przypadku filmu animowanego reżyseria to jedno, zaś technika i aktorstwo – coś zupełnie innego. Ileż to razy się zdarzyło, że ciekawy film zabiła kiepska oprawa lub dubbing, który robiono na kolanie przez ludzi zebranych z ulicy? W przypadku Przygód Tintina nie ma o tym mowy: podkładający głosy aktorzy dali z siebie wszystko i stworzyli kreacje zasługujące na pamięć. Duet Pegg & Frost jak ulał pasował do odtwarzania ról gapowatych policjantów, zaś Jamie Bell przekonująco wyszedł w roli nadaktywnego Tintina. Jednak to Daniel Craig i Andy Serkis ustawili cały film: pierwszy w roli Sakharine’a jest trudny do rozpoznania, ale każdy, kto usłyszy głos tej postaci przyzna, że to „badass” pierwszej wody i trzeba na niego uważać. Drugi natomiast stworzył rolę tak barwną i karkołomną, że w zasadzie skradł cały film: Haddock to gbur, pijak i człowiek rozgoryczony, ale jednocześnie pełen zapału i skłonny do poświęceń. Serkis wszystko to wydobył i odegrał ze swadą, której brakuje większości aktorów podkładających głosy w filmach. Zaś co do animacji... czytałem w wielu miejscach, że w przypadku komiksowej konwencji się nie sprawdza – przemienia postacie w lalki bez iskry w oczach. Według mnie to zbyt mocne stwierdzenie. Fakt, w przypadku Tintina i kilku innych postaci można mówić o wrażeniu sztuczności, gdy obserwuje się ich sylwetki i mimikę, jednak w zamian dostajemy animację, która doskonale radzi sobie z oddaniem ruchu postaci, nawet bardzo dynamicznego (a tego w filmie nie brakuje) i niemal fotorealistycznym ukazaniem plenerów. Przykład? Cała sekwencja dotycząca walki na Jednorożcu: wszystko jest w ciągłym ruchu, ludzie walczą, ktoś pada, armatnia kula wyrywa dziurę w burcie, wokół szaleją płomienie, a po zniszczonym maszcie schodzi na pokład kapitan piratów, by stoczyć najważniejszy pojedynek... Sposób, w jaki zainscenizowano te sceny jest niesamowity i bez problemu mogłyby się znaleźć w jakiejkolwiek części Piratów z Karaibów. Obraz dosłownie wgniata w fotel. Czy osiągnięto by podobnie intensywny efekt przy użyciu zwykłej grafiki komputerowej? Szczerze wątpię.
[image-browser playlist="606788" suggest=""]Fot. © 2011 Paramount Pictures
Przygody Tintina wskrzeszają stary, dobry klimat dawnego Indiany Jonesa. Mamy galopująca akcję, sprawnie dozowane napięcie, wyraziste postaci i absurdalny klimat komiksu, a wszystko to w znakomitej oprawie graficznej i z rewelacyjnym aktorstwem. Z pewnością znajdą się ludzie, którzy stwierdzą, że za dużo tu Spielberga, a za mało Hergégo, ale cóż... ja fanatycznym zwolennikiem Tintina nie jestem. Lubię natomiast dobre, lekkie i sprawnie zrealizowane kino przygodowe, które pozwala mi się odprężyć i dobrze bawić. A zabawy nowy film Spielberga dostarcza całkiem sporo. Warto obejrzeć.
Ocena: 8/10
Poznaj recenzenta
[email protected]Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat