Tintin to bez wątpienia jedna z najsłynniejszych serii w historii europejskiego komiksu, aczkolwiek w Polsce nie cieszy się aż tak dużą estymą, bo zaczęła do nas trafiać stosunkowo późno – stąd prześcignęły ją chociażby Asteriks czy Thorgal. Jest to rzecz także znacznie starsza, bo pierwsze historie o dzielnym reporterze zaczęły się w oryginale ukazywać ponad dziewięćdziesiąt lat temu. Stąd też spojrzenie na pierwszy tom zbiorczego wydania Przygód Tintina to trochę taka komiksowa archeologia, dająca przedsmak tego, czego można się spodziewać w przyszłości. Nie spotkamy w tym albumie także postaci drugoplanowych, tak dobrze znanych z serii. Ani kapitana Baryłki, ani Tajniaka, ani Jawniaka – ale psa Milusia już tak, bo jest ważnym bohaterem i źródłem zabawnych komentarzy. Album zawiera trzy pierwsze historie stworzone przez Hergego na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Na początek dostajemy historię (jeszcze czarno-białą) o wyprawie do ZSRR. Bohater musi wymykać się agentom służb sowieckich, poznaje realia Kraju Rad, unika mnóstwa zagrożeń. Nie ma tu głębszej historii. To raczej zbiór scen spiętych wspólnym tłem fabularnym. Druga historia przenosi nas na Czarny Ląd, a konkretnie do Konga. Wówczas była to jeszcze belgijska kolonia, więc w samej narracji daje się wyczuć dziedzictwo Leopolda I. Ze współczesnego punktu widzenia wiele uwag dotyczących tubylców i stosunku do kraju jest dość niesmacznych. A sama historia? Tintin ponownie musi mierzyć się z przeciwnościami. Kłody pod nogi rzucają mu ludzie, którzy nie chcą, by trafił na trop ich niecnych planów. To oczywiście przyciąga uwagę bohatera. Jest też nieco scen konfrontacyjnych z przedstawicielami lokalnej fauny i tubylców.
Źródło: Egmont
Album zamyka Tintin w Ameryce, w którym bohaterowi przychodzi się zmierzyć z amerykańskimi gangsterami, zarówno w miastach, jak i na prerii. Co ciekawe, stosunek do Indian jest nieco mniej protekcjonalny w porównaniu do mieszkańców Konga, ale również i tu można wyczuć wyższość. W zawartych w albumie historiach widać „gazetowe” dziedzictwo narodzin Tintina. De facto poszczególne tomy (szczególnie pierwszy) nie opowiadają jednej spójnej historii, co znamy z wielu późniejszych tomów. To seria scen spiętych wspólnym tłem. Bywa to nieco męczące, bo dość regularnie otrzymujemy podobne rozwiązania fabularne: chociażby w Tintinie w kraju Sowietów nasz bohater regularnie ściera się z agentami bezpieki, a ta zabawa w kotka i myszkę niewiele wnosi do opowieści. Herge stosuje dość powtarzalne rozwiązania. Z tomu na tom jest to mniej wyraziste, ale nadal nie można tu mówić o opowieści rozpisanej na kilkadziesiąt stron.
Najwięcej dzieje się w warstwie graficznej. Pierwsza historia to prosta, czarnobiała kreska, w której jako tako daje się rozpoznać charakterystyczne cechy postaci. Kolejne dwie części to już kolor, a także szybko postępujące dopracowywanie stylu. Jeszcze nie jest to pełnia, część postaci jest mało charakterystyczna, ale Tintin w Ameryce przypomina już z grubsza to, co dostajemy w najlepszych albumach w serii. Z obecnej perspektywy te trzy historie się nie bronią – ani narracyjnie, ani graficznie. Za mało tu opowieści w opowieści. Poza tym przygody są zbyt powtarzalne i w efekcie nużące. Pokazują jednak, jak ewoluował Tintin i jak stosunkowo niewiele trzeba było, żeby od prostej kreski i schematycznej fabuły dojść do poziomu, dzięki któremu jest to jedna z najważniejszych serii w komiksowej historii. Nawet jeśli obecnie już nieco pokrytej patyną.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj