„State of Affairs”: sezon 1, odcinek 4 i 5 – recenzja
„State of Affairs” w kolejnych odcinkach niesie za sobą jeszcze więcej braku logiki, jeszcze więcej irytujących sytuacji i jeszcze więcej pomieszania z poplątaniem. Jest co oglądać, jest na co narzekać.
Autor: Wojciech Pilarz
„State of Affairs” w kolejnych odcinkach niesie za sobą jeszcze więcej braku logiki, jeszcze więcej irytujących sytuacji i jeszcze więcej pomieszania z poplątaniem. Jest co oglądać, jest na co narzekać.
Autor: Wojciech Pilarz
"State of Affairs" posiada tę irytującą własność, że stara się trzymać przy sobie widza tanimi sztuczkami i wyolbrzymionymi problemami, które po prostu nie działają. Twórcy natomiast mają tyle pomysłów, że nie potrafią znaleźć czasu na domknięcie wszystkich wątków. Trochę to smuci, ale właściwie już niestety nie dziwi.
Branie widza na litość sprawami tygodnia to standardowy chwyt, stosowany od początku sezonu. W „Bang, Bang” jest to zmaganie się z malarią oraz możliwością rozprzestrzenienia się epidemii. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, przetrzymywanie broni biologicznej w zaprezentowanych warunkach, w takim miejscu jest zupełnie nielogiczne. Nie dość, że jest łatwo dostępne, to jeszcze niezabezpieczone przed tak prozaicznym wypadkiem jak trzęsienie ziemi? Twórcy chyba chcieli na siłę wprowadzić dramatyczną akcję, zapominając o przyziemnych sprawach. Po drugie, co się stało z Jackiem, żołnierzem, który został wtrącony do więzienia? Wątek został urwany w połowie. Liczyłem, że może doczekam się kontynuacji albo jakiegoś wyjaśnienia sprawy w następnym odcinku, ale były to złudne nadzieje. Wspominanie więc, że jest to bardzo ważna postać, po to tylko, by sekundę później o niej zapomnieć, jest zagraniem zupełnie niezrozumiałym.
[video-browser playlist="637409" suggest=""]
„Ar Rissalah” jest za to odcinkiem odrobinę ciekawszym. Przede wszystkim - temat tygodnia jest bezpośrednio powiązany z wątkiem głównym całego serialu, co dodaje trochę sensu i zaciera złe wrażenie wywołane poprzednim epizodem. Charlie Tucker musi się nagimnastykować, żeby połączyć poszczególne elementy układanki, jednak, co oczywiste, radzi sobie z tym nadspodziewanie szybko i gładko. Oglądając zaś sceny z Białego Domu, można się roześmiać, zwłaszcza jeśli wcześniej miało się styczność z „House of Cards”. Polityczne układy, konwenanse, sympatie i antypatie, z takim smakiem pokazane w produkcji Netflixa, w „State of Affairs” zostały spłycone i podane w zbyt oczywisty sposób. Wszelkie intrygi i nieczyste zagrania prezydent Payton wyglądają tak, jakby rozkapryszone dziecko robiło komuś na złość, a nie głowa państwa okazywała swoją potęgę.
To wszystko można by znieść, tłumacząc się tym, że "State of Affairs" jest serialem trochę lżejszym. Niestety, główna bohaterka jest zwyczajnie nieoglądalna. Twórcy postanowili zrobić z Charlie Tucker geniusza, który wyłapuje każdy szczegół na nagraniach i świetnie rozwiązuje kryzysowe sytuacje, jednak nie potrafi poradzić sobie z własnymi problemami. Nie ma żadnych trudności w odszyfrowaniu symboli znajdujących się w komunikacie terrorystów, ale nie zauważa, że w opuszczonym mieszkaniu Nicka ktoś jest? To po prostu nielogiczne i niespójne. Właśnie takie drobiazgi drażnią najbardziej.
Czytaj również: Bardzo niska oglądalność „State of Affairs”
W "State of Affairs" takich bolesnych "smaczków" znajdziemy więcej, jednak wymienianie ich dalej jest bezcelowe. Tak samo jak bezcelowa wydaje się dalsza emisja serialu. Trudno bowiem ogląda się coś, co ani nie bawi, ani nie wciąga, ani nie skłania do refleksji, a jedyne, co po sobie pozostawia, to nieznośny niesmak.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat