Strefa wroga – recenzja filmu
Strefa wroga to nowy film wojenno-survivalowy z gwiazdorską obsadą, który był promowany głównie nazwiskiem Russela Crowe'a. Czy wyszło z tego coś dobrego?
Strefa wroga to nowy film wojenno-survivalowy z gwiazdorską obsadą, który był promowany głównie nazwiskiem Russela Crowe'a. Czy wyszło z tego coś dobrego?
Strefa wroga opowiada o tajnej operacji wojskowej, w ramach której żołnierze przedostają się na teren przeciwnika. Cel misji jest prosty – odbić pojmanego informatora CIA. Wydawać by się mogło, że żołnierze są dobrze przygotowani do zadania i mają mocny back-up, bo korzystają również z dronów, sterowanych zdalnie przez specjalistów z jednostki. Jednak sytuacja szybko wymyka się spod kontroli, a to, co wydawało się rutynowym działaniem, zaczyna się zmieniać w prawdziwą walkę o życie. Reżyserem produkcji jest William Eubank (Głębia strachu), a obsada stoi naprawdę głośnymi nazwiskami – w rolach głównych występują Liam Hemsworth, Luke Hemsworth, Milo Ventimiglia oraz Russell Crowe.
Od samego początku widać, że twórcy mieli wyraźny i czytelny pomysł na poprowadzenie tej opowieści. Rozdzielili ją na dwie równoległe płaszczyzny – w jednej z nich obserwujemy to, co dzieje się za linią wroga, w drugiej, rozgrywającej się w tym samym czasie, śledzimy działania operatorów drona, prowadzone z bezpiecznego fotela w jednostce. To wszystko generuje duży kontrast i prowokuje do refleksji – niektóre ujęcia wymownie pokazują, że to, co dla jednych jest walką o przetrwanie, innym przypomina grę komputerową, od której można odciąć się emocjonalnie. Członkowie jednostki wojskowej, którzy tylko patrzą w ekrany, nie przejmują się tym, co dzieje się po drugiej stronie, a potencjalne ofiary są dla nich tylko łatwymi do eliminacji kropkami na monitorze. W opozycji do tego otrzymujemy natomiast krwawe, bardzo brutalne i pełne stresu sceny z realnego pola bitwy, w których wyraźnie widać, że nie jest to żadna symulacja. Doceniam twórców za pomysł na taki punkt wyjścia – sprawdza się to naprawdę dobrze i budzi emocje. Za sprawą tego, że poszczególne sceny są ze sobą przeplatane, na żadnej płaszczyźnie nie ma nudy ani monotonii. Aż chce się wiedzieć, co wydarzy się dalej. Kontrast między perspektywami na wydarzenia mobilizuje do własnych przemyśleń i sprawia, że z bohaterami w łatwy sposób można sympatyzować, niejako próbując wczuć się w ich trudną sytuację.
Tak, jak sam scenariusz, tak i aktorzy podzieleni są na dwa bieguny – bracia Hemsworth i ich towarzysze nadstawiają karku na polu bitwy, prezentując swoje umiejętności, muskulaturę i precyzję działania. Z drugiej strony jest okrągły Russell Crowe, który nie przejmuje się swoim brzuszkiem, zastanawia się, jaki ser kupić na kolację, a w przerwach od komputera pyka partyjki golfa w hangarze. Aktor uosabia absolutną beztroskę, jest lekkoduchem (chociaż dowodzi zespołem i ma pod sobą ludzi). Zwyczajnie równy z niego gość! Te dwa różne od siebie światy zaczynają się zazębiać w sytuacjach, w których jedna i druga strona porozumiewają się w sprawie planowanego ataku czy dalszych działań – wtedy atmosfera tężeje i nawet luzacy z jednostki prostują się w fotelach przed monitorami. Ta gra przeciwieństw wypada tu dobrze, ale jednocześnie widać w tym pewne niedociągnięcia i uproszczenia – dla podkręcenia kontrastów twórcy nierzadko sięgają po najprostsze stereotypy, co z kolei sprawia, że momentami kuleje tu logika. Ekipa z jednostki stacjonarnej została sprowadzona do roli zbiorowiska przypadkowych ludzi, którzy za nic mają wytyczne i rozkazy – ich głównym zadaniem jest jedzenie chipsów i oglądanie meczu. Rozumiem, że miało to dodatkowo uwypuklić różnice między dwoma perspektywami, ale umówmy się – w coś takiego zwyczajnie trudno uwierzyć. Jeśli więc mielibyśmy porównywać jakość obu światów przedstawionych, zdecydowanie ciekawszy jest ten na froncie – tutaj nieustannie coś się dzieje, a losy bohaterów angażują. W jednostce natomiast często mamy do czynienia z powielaniem tych samych scen i schematów, chyba tylko w celu wypełnienia czymś fabuły (bo ileż można patrzeć na to, jak ekscentryczny Crowe strofuje nieposłusznych żołnierzy, czy na to, jak sam buntuje się przeciwko rozkazom). Mimo drobnych potknięć scenariusza obsada daje radę. Między bohaterami czuć autentyczną chemię, co sprawia, że patrzy się na to po prostu dobrze.
Choć Strefa wroga może sprawiać wrażenie kina wojennego, tak naprawdę w głównej mierze jest to film survivalowy – zdecydowana część historii polega na tym, by wydostać się z terytorium przeciwnika. I choć produkcja bazuje na wielokrotnie ogranych już motywach gatunkowych, ogląda się to wszystko naprawdę dobrze, a momentami wręcz w napięciu. Sceny w terenie są dobrze dopracowane, w zasadzie do najmniejszego detalu – twórcy często wykorzystują slow-motion, które w tym przypadku pasuje do całości i jeszcze bardziej eksponuje fakt, że mamy tu do czynienia z zespołem prawdziwych (może trochę stereotypowych) twardzieli. Kamera pokazuje ich z bardzo bliska, widzimy dosłownie każdą strużkę potu ściekającą po ich czołach. Tak samo blisko jesteśmy z nimi w momencie, gdy uderza w nich pocisk lub granat – siła efektów specjalnych sprawia, że jako widzowie mamy wrażenie, że znajdujemy się w samym centrum wydarzeń. Na plus zaliczam również sceny walki bezpośredniej, których tutaj niemało – widać, że aktorzy włożyli dużo pracy w przygotowanie się do roli, dzięki czemu efekt wypada wiarygodnie. Poza tym mamy urokliwą scenografię – akcja dzieje się w lasach tropikalnych, co oznacza dużo gęstwiny, zieleni i natury na ekranie. Czasem jednak widać pewne niedociągnięcia, zwłaszcza w scenach nocnych (trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę są to sceny kręcone za dnia, tylko pociągnięte granatowym filtrem w postprodukcji) czy samych ujęciach na przelatujące drony – te są niestety wybitnie komputerowe. Warto też wspomnieć, że film nie oszczędza wrażliwości widza. Niektóre sceny egzekucji czy tortur są naprawdę brutalne, aż chce się odwrócić wzrok.
Strefa wroga to poprawny film akcji, który faktycznie trzyma w napięciu. Jest efekciarski, angażuje uwagę widza, potrafi utrzymać w napięciu i dozuje emocje. Wydarzenia natomiast toczą się dość przewidywalnie – nietrudno domyślić się, co wydarzy się za chwilę albo jakie będzie zakończenie tej opowieści. Jeśli jednak podczas seansu chcecie się przede wszystkim dobrze bawić, a nie analizować i zgłębiać zagadnienia logiki czy jej braku, ta produkcja może okazać się całkiem przyzwoitą propozycją na dobry wieczór. To nie najgorszy przedstawiciel swojego gatunku – w sam raz do pochrupania popcornu. A jak wiemy, czasem wystarczy przecież tylko tyle (lub aż tyle). Niby nic oryginalnego, ale śmiało można obejrzeć – ode mnie 6.5/10.
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat