Substancja - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 20 września 2024Substancja to arcydzieło body horroru z fenomenalnymi kreacjami Demi Moore i Margaret Qualley. Od tego filmu nie można się uwolnić - czy tego chcesz, czy nie.
Substancja to arcydzieło body horroru z fenomenalnymi kreacjami Demi Moore i Margaret Qualley. Od tego filmu nie można się uwolnić - czy tego chcesz, czy nie.
Ręka, noga, mózg na ścianie - te słowa chyba najlepiej podsumowują to, co dzieje się w trakcie seansu filmu Substancja zarówno na ekranie, jak i w Waszych głowach. Spróbujcie sobie wyobrazić produkcję, która byłaby tak odrażająca na poziomie wizualnym i obłąkana w aspekcie scenariuszowym, że na samą myśl o niej zbiera się Wam na wymioty, a jednak nie możecie od niej uwolnić swojego umysłu. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że najnowsza opowieść Coralie Fargeat sprawi, iż Wasze dotychczasowe wyobrażenia o body horrorze totalnym będą się jawić jak zabawa dzieci w piaskownicy. Francuzka stworzyła bowiem arcydzieło gatunku, absolutnie bezkompromisowy film, który sam w sobie jest jednocześnie przeznaczonym do utylizacji odpadem X Muzy i niewątpliwym triumfem artystycznym. Reżyserka nawet nie tyle idzie krok dalej w swoim nieprzejednaniu - a przecież to ona w debiutanckiej Zemście unicestwiała męską toksyczność strzałem z dubeltówki prosto w genitalia, co skacze, depta i wbija w podłogę konwencyjne ograniczenia i jakiekolwiek konsensusy, zabierając nas na upiorną karuzelę kręcącą się po peryferiach "horroru cielesnego", gore, kina eksploatacji i innego slashera. Substancja to piekielnie inteligentny eksperyment, być może jedna z najbardziej prowokacyjnych rzeczy, jaką przyjdzie Wam zobaczyć w życiu. I w dodatku niesamowita okazja, abyście na nowo pokochali absolutnie wybitną w tym dziele Demi Moore, która - nie boję się tego napisać - zagrała najlepszą rolę w karierze. Po seansie jest mi niedobrze, chcę kląć, czuję niepokój. To jednak uczciwa cena za ekstatyczne uniesienie, które właśnie wywróciło mój mózg do góry nogami.
Elisabeth Sparkle (Moore) to nagrodzona Oscarem - "chyba za King Konga z lat 30.", drwią na ekranie - aktorka, która lata świetności ma już za sobą. Najlepiej świadczy o tym tablica z jej imieniem i nazwiskiem w hollywoodzkiej Alei Gwiazd, która nie dość, że popękała, to jeszcze coraz częściej staje się ofiarą jedzeniowych wywrotek przechodniów. Protagonistka odcina kupony od sławy prowadząc fitnessowy program w telewizji, ale jej dni są tam policzone, o czym dobitnie przypomina odpychający swoim zachowaniem dyrektor stacji, Harvey (przemykający przez ekran jak huragan, świetny Dennis Quaid). Życiowy marazm Elisabeth przerywa wypadek samochodowy, z którego, o dziwo, wychodzi ona bez szwanku. W szpitalu tamtejszy pielęgniarz, uprzednio badając jej kręgosłup, wsuwa do kieszeni płaszcza Sparkle pendrive'a. Główna bohaterka, mająca olbrzymie problemy z oglądaniem własnego ciała w lustrze, dostaje w tym momencie nietypową szansę na pogoń za wieczną młodością: tytułowa Substancja to nic innego jak specyfik pozwalający wyodrębnić z macierzy drugie ciało i jednocześnie przekopiować do niego umysł. W ten sposób zostaje powołana do istnienia Sue (fenomenalna i w niczym nieustępująca na ekranie Moore Margaret Qualley), wyglądająca jak młodsza wersja Elisabeth, w dodatku jawiąca się jak manifestacja doskonalszego obrazu samej siebie, który powstaje w umyśle Sparkle. Pierwszym zadaniem nowo powstałej istoty jest zszycie rozerwanego ciała swojej starszej wersji, dostarczanie jej pokarmu i wstrzykiwanie sobie środka regulującego. Zasada jest prosta: ponieważ współistnienie jest niemożliwe, każda z kobiet po tygodniu musi oddać władzę tej drugiej z nich. Sęk w tym, że kipiąca erotyzmem Sue w ekspresowym tempie staje się telewizyjną gwiazdą, próbując zrywać z regułą wymienności po 7 dniach. Jej poczynania odbijają się na samym ciele Sparkle, która płaci niewyobrażalną cenę za pogoń młodszej wersji za sławą. Poczekajcie na finał - ten, dosłownie i w przenośni, może Wam urwać głowy.
Substancję można co prawda czytać z filmoznawczym podręcznikiem w dłoni, ale gorąco zachęcam Was do tego, abyście w pierwszej kolejności potraktowali ją jako transgresyjne doświadczenie, mając na uwadze, że po pokazie i tak będziecie musieli zredefiniować słowo "transgresja". Dzieło Fargeat zdaje się - i tym stwierdzeniu nie ma ani grama przesady - pełzać we wszystkich kierunkach jednocześnie, czerpiąc pełnymi garściami (a może: "wyrywając esencję, mięso") z filmowej spuścizny Davida Cronenberga, Yorgosa Lanthimosa i Pedro Almodovara, Portretu Doriana Greya, mitologii greckiej, psychoanalizy na modłę Freuda i Junga, thrillerów erotycznych i najwybitniejszych dokonań arthouse'u, korespondując jeszcze bezpośrednio z rewelacyjnym Titane Julii Ducournau. W tym garze obrzydliwej niesamowitości Fargeat bulgocze nawet maestro Stanley Kubrick; Francuzka zdecydowała się w końcu zwyciężyć w konkursie na najlepszą parodię Gwiezdnego Dziecka w historii kina. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu reżyserka z formalnego punktu widzenia w sposób totalny panuje nad chcącymi pożreć się nawzajem żywcem konwencjami i ekranowymi dziedzictwami, ale jej brawura jeszcze mocniej uwidacznia się w fakcie, że w tę niesłychaną opowieść wplotła ona kilka nokautujących uderzeń, będących odwołaniami do palących problemów współczesności. U swoich źródeł Substancja to przecież dekonstrukcja dzisiejszego kanonu piękna, narzucającej kobietom wizualne ideały kultury i odpychającego dyktatu celebrytów, choć tych wojen z aktualnymi mitami znajdziecie w filmie nawet więcej. Fargeat w swojej maestrii i przenikliwości nie przynosi nam jednak ugrzecznionej refleksji nad kondycją społeczeństwa czy nawoływania do konieczności większego zwracania uwagi na proces emancypacji. Jej historia po prostu pulsuje i biczuje - raz po raz, do utraty tchu i ogarniającego nasz umysł szaleństwa. Na żadne cukierki więc nie liczcie. Nastawcie się raczej na najbardziej odrzucające wydzieliny, jakie przyszło Wam zobaczyć w życiu.
Po seansie Substancji reżyserkę aż chce się nazwać "estetką odrazy". Z jednej strony przygląda się ona kobiecym ciałom pod dyktando współczesnej seksualizacji wszystkich i wszystkiego - kamera zatrzymuje się na ponętnych krągłościach Sue, powolnie przesuwając się po jej pośladkach czy biuście. Gdy jednak Harvey na początku filmu wypowiada zdanie: "Szkoda, że nie ma takich cycków, by zakryły jej nos", doskonale wiemy już, że Fargeat wystawia środkowy palec w kierunku telewizyjnego postrzegania kobiecości. I uderza w nie z niemiłosierną mocą, pokazując z detalami rozorane ciała, rozpryskujące się ropienie, gnijące palce, odpadające paznokcie, by później podzielić się z widzami wynaturzeniami, przy których wszystkie "Cosie" i inne "Ludzkie stonogi" świata jawią się jak uczniaki w szkole obrzydzenia. Im bliżej absolutnie odjechanego, szalonego do granic wytrzymałości finału, tym częściej zdajemy sobie sprawę, że przegapiliśmy moment, w którym twórczyni zespoliła na ekranie to, co wcześniej rozlokowała na przeciwstawnych biegunach: młodość ze starością, moc z niemocą, baśń z rzeczywistością, satyrę z grozą. Pomaga jej w tym kapitalny montaż i niesłychane tempo akcji; jest tu tak intensywnie, że trudno złapać oddech. Wzmocniona niesamowitą ścieżką dźwiękową aura obłąkania udziela się nawet samej kamerze, która potrafi w przejmujący sposób portretować dojmującą samotność Elisabeth, jak i potęgować niepokój ujęciami kojarzącymi się z "rybim okiem" czy tańczyć w pogoni za rozbryzgującą krwią. Samych siebie przeszli też odpowiedzialni za charakteryzację - nie chcąc zdradzać zbyt wiele napiszę tylko, że ukazane w tej produkcji wersje postaci prawdopodobnie zapamiętacie już na zawsze, czy tego chcecie czy nie. Substancja to przecież rzecz z pogranicza jawy i chorego snu, jakieś przedziwne misterium okropieństwa, które albo pochłonie Was w całości, albo sprawi, że zaczniecie na to dzieło bluzgać.
Obsadzenie w głównych rolach Qualley i Moore pozwoliło reżyserce na dopisanie do tej historii metakontekstu. Pierwsza z nich to przecież córka uznawanej swego czasu za wzorzec kobiecego piękna Andie MacDowell, druga natomiast w wieku 61 lat wciąż zachwyca urodą. Jest coś bezgranicznie przewrotnego w fakcie, że to właśnie Moore postanowiła na ekranie rozliczyć się z wizualnymi kanonami, które kultura chce zakodować w umysłach płci żeńskiej. Nie wiem, czy w doborze roli napędzała ją odwaga czy wściekłość, ale brakuje mi słów, by w pełni oddać zachwyt nad jej występem. W filmie jest scena, w której Elisabeth przygotowuje się do randki, patrząc na wiszący za oknem jej mieszkania billboard z Sue; od dawna nie widziałem w kinie sekwencji, która w tak dobitny sposób oddałaby w kilka chwil przepełniające bohaterkę nadzieję, smutek i frustracje jednocześnie - ot, cudowna lekcja ze współczucia. Zjawiskowa i ze wszech miar magnetyczna Qualley również daje tu koncert. Jej postać jest diabelska i zarazem opanowana, doskonale odnajdując się w roli ociekającego seksem obiektu, będącego wytworem coraz mocniej zakorzenionej w pornografii kultury. Tej samej, którą Coralie Fargeat postanowiła rozsadzić od środka w ramach bez dwóch zdań najmocniejszego artystycznego zamachu, jaki X Muza widziała od lat. Nie ma tu jeńców, za to jest mnóstwo ofiar. Substancja to jedna z tych filmowych petard, które blitzkriegiem zyskują status kultowych. Zwycięstwo artystycznej ekspresji i bezkompromisowości, niepozwalające o sobie zapomnieć na długo po seansie. To także fantastyczne przypomnienie, że nasze wszędobylskie pogonie za wieczną młodością są tylko iluzją, granatem, który może wybuchnąć w dłoniach. I naznaczyć twarz, rzecz jasna, plamą, której już nigdy się nie pozbędziesz.
Recenzja pierwotnie została opublikowana 22 lipca 2024 roku.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat