Supergirl: sezon 3, odcinek 14 – recenzja
Serial Supergirl powrócił na antenę po dwóch miesiącach. Ostatni odcinek produkcji to jednak nawet dla jej fana prawdziwa droga przez mękę.
Serial Supergirl powrócił na antenę po dwóch miesiącach. Ostatni odcinek produkcji to jednak nawet dla jej fana prawdziwa droga przez mękę.
Mam dla Was dobrą i złą informację. Dobra jest taka, że Supergirl powróciła na antenę stacji The CW po ponad dwumiesięcznej przerwie. Zła natomiast taka, że mogłaby nie wracać jeszcze przynajmniej przez tydzień. Odcinek Schott Through the Heart to bowiem typowa sezonowa zapchajdziura, zbudowana w dodatku w siermiężny sposób: jeśli nie mamy na podorędziu pomysłów na przeczekanie do finałowej walki Dziewczyny ze Stali i Reign, to zapętlimy akcję na iście cyrkową modłę, przedstawimy wątki, które kupy się nie trzymają, a gdy tylko ktoś będzie narzekał, to mamy na pokładzie Laurie Metcalf. Szach-mat. Ostatnia odsłona serii siłą rzeczy zamienia się na ekranie w prawdziwy rozgardiasz emocjonalny. Dysputy o trudach życia rodzinnego nie mają końca, bohaterowie tarzają się w cierpieniu, jest karaoke, latające małpy-zabawki i demencja. W dodatku wszystko podrasowane alkoholem; ot, nikt nie jest pijany, ale wszyscy piją. W tym szaleństwie jest jednak metoda - by móc... przełknąć ostatni odcinek serialu, faktycznie trzeba by wcześniej wspomóc się wysokoprocentowymi trunkami.
Schott Through the Heart ma dwa zasadnicze wątki: Winn razem z matką zmaga się z ciężkim brzemieniem swojego nikczemnego tatusia, Toymana, a Hank wraz z Alex odkrywa, że M'yrnn przejawia pierwsze symptomy demencji. Na drugim biegunie fabularnym króluje wytrzeszcz oczu, względnie przemęska facjata Mon-Ela. Do pojedynku na najdziwniejszą mimikę twarzy stają Winn, jego mama i James. Tego ostatniego jestem jednak w stanie zrozumieć; zakochał się biedak w Katie McGrath, a - jak doskonale wiemy - akurat tej kobiecie swoje uczucia wyznałby nawet marmurowy pomnik. W trakcie seansu zaczynamy zdawać sobie sprawę, że właściwie nic się nie dzieje. I to do tego stopnia, że sceny walki z zabawkowymi wersjami małp czy tyranozaura ukazane zostają w absurdalnym slow motion; zwróćcie uwagę, że Mon-El, atakując osobliwych przeciwników, kręci karate-piruety, których nie powstydziłby się Chuck Norris. Czeski film, nikt nic nie wie. W tego typu zabiegach ginie zasadnicza oś fabuły, poszczególne wątki nie do końca zaś do siebie przystają. Dość powiedzieć, że do posilającego się makaronem tandemu Hank - M'yrnn twórcy dokooptowali Alex, choć nie ma żadnego uzasadnienia takiego obrotu spraw - równie dobrze mógłby to być bałwan albo marchewka.
Ogromna szkoda, że odpowiedzialni za serial zmarnowali potencjał wynikający z gościnnego występu nominowanej do Oscara Metcalf. Przez większość odcinka jej postać tłumaczy Winnowi, że tatuś był be, a mamusia jest cacy, przy czym przynajmniej część widzów odniesie wrażenie, iż synek to rozwydrzony bachor, który powinien dostać klapsa albo chociaż szlaban na komputer. Kulminacją ekranowego zarzynania postaci Mary staje się sekwencja, w której odważna matka na własną rękę chce rozprawić się z wyziewami toymanowskiej strategii. Nie mija 10 sekund, a już wpada w pułapkę. Tego typu fabularnych głupotek będzie więcej, by przywołać tylko kuriozalną scenę, w której Supergirl zostaje... zalaminowana. Ostatni odcinek rodzi w nas też obawy co do formy fizycznej protagonistów. Dziewczyna ze Stali do spółki z Mon-Elem mają rozprawiać się z przeciwnikami pokroju Reign, tymczasem problemy sprawia im ożywiony tyranozaur-zabawka, ostatecznie pokonany za pomocą, a jakże, ścierki. Na tym jednak nie koniec. W trakcie przygotowanej przez Hanka kolacji jej uczestnicy zdołali odnieść się do sytuacji czarnoskórych w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych. Nawet jeśli pochwalam twórców superbohaterskich stacji The CW za polityczną bezkompromisowość, to mam problem z łopatologicznym przedstawianiem przez nich swoich poglądów na rzeczywistość. Tak właśnie dzieje się w tym przypadku, gdy kwestia rasy pojawia się na ekranie bez żadnego racjonalnego wytłumaczenia takiego obrotu spraw.
Na całe szczęście Schott Through the Heart siłą rzeczy nie może stanowić papierka lakmusowego dla oceny kondycji całego serialu. Jedynie końcówka odcinka dostarcza nam informacji istotnych z punktu widzenia obecnego sezonu - Irma skrywała przez Mon-Elem prawdziwą przyczynę ich pojawienia się na Ziemi, a Lena Luthor majsterkuje przy nadal śpiącej Reign. Odejście od zasadniczej osi fabularnej tym razem nie popłaciło; niepokojące jest to, że twórcy zdecydowali się na taki krok wtedy, gdy Supergirl wyłania się z wielotygodniowego niebytu w ramówce. Opisy kolejnych odcinków mogą w nas jednak wlać odrobinę optymizmu - wiemy już, że będą one poświęcone najważniejszym dla struktury fabularnej sezonu wątkom. Miejmy nadzieję, że twórcy znajdą złoty środek pomiędzy koniecznym najwidoczniej bombardowaniem widza emocjonalnymi opowiastkami a rozwojem akcji. Ufajmy również, że stado małp-zabawek spotkał już ten sam los, co ptaka dodo.
Źródło: Zdjęcie główne: Dean Buscher/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat