Supergirl: sezon 3, odcinek 18 – recenzja
W Supergirl bez zmian: ilość głupstw fabularnych na minutę czasu antenowego przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Gorzej, że żadnych szans na poprawę stanu rzeczy na horyzoncie nie widać.
W Supergirl bez zmian: ilość głupstw fabularnych na minutę czasu antenowego przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Gorzej, że żadnych szans na poprawę stanu rzeczy na horyzoncie nie widać.
Napisać, że serial Supergirl rozleciał się pod względem fabularnym, byłoby i tak sporym nadużyciem. U progu decydującej fazy 3. sezonu odpowiedzialni za produkcję zaskakują nas swoją twórczą niemocą. Wydaje się, że nie mają pomysłu na sprawne poprowadzenie historii, więc chwytają się każdego możliwego wątku, byleby tylko zrealizować cel nadrzędny - zapełnić czas antenowy. W odcinku Shelter from the Storm widać to jak na dłoni: miłostki Jamesa i Leny nie mają końca, J'onn musi odbębnić dyżur przy schorowanym umyśle tatusia, Brainiac 5 urządza sobie z Winnem pogawędkę na temat jego intelektu a Imra rzuca wymowne spojrzenie w kierunku zajętych sobą Kary i Mon-Ela. Być może najgorsze w tym wszystkim jest to, że cały ten festiwal fabularnych głupstewek rozgrywa się już w pierwszych siedmiu minutach odcinka. Później wcale nie jest lepiej, zwłaszcza w trakcie kuriozalnych popisów matki Samanthy i Ruby. Z ostatniej odsłony serii dowiadujemy się też, że nie taka znowu straszna ta zdawałoby się wszechpotężna Reign; pal już licho kryptonit, ale potraktowanie antagonistki z dezodorantu przywołuje na myśl walkę Batmana z rekinem z lat 60. - ostatecznie Mroczny Rycerz do pokonania przeciwnika użył... specjalnego bat-sprayu. Karuzela kiczu kręci się w zastraszającym tempie. I zdaje się, że prędko się nie zatrzyma.
Teoretycznie Shelter from the Storm jakiś scenariusz ma - Reign weszła w posiadanie mocy zmarłych Worldkillers i pragnie ukatrupić Ruby, Brainiac, Imra i Mon-El zbierają się już do wylotu, a Lena w dalszym ciągu pozostaje zwaśniona z Dziewczyną ze Stali. Sęk w tym, że cały pomysł na odcinek przypomina truchło w stanie daleko posuniętego rozkładu. Nie ma tu absolutnie żadnego napięcia czy narracyjnego zaskoczenia; to raczej poruszanie się od wątku do wątku, bez żadnego ładu i składu. Z niejasnych przyczyn w kierunku nacierającej Reign rusza babcia Arias i to tylko po to, by kilka sekund później paść jak mucha. Kara staje się z kolei gejzerem intelektu i wpada na pomysł iście genialny: chce zatrzymać antagonistkę za pomocą odwołania do jej kodeksu etycznego. To trochę tak, jakby tłumaczyć największym zbrodniarzom ludzkości, że dobro jest na czasie, a zło już się przejadło. Słabości odcinka dopełnia scena, w której Ruby chce sięgnąć po broń maszynową, by spuścić manto swojej matce - ot, młodociana wersja Rambo. Wszystko to zostało doprawione zintensyfikowanymi do bólu wątkami rodzinnymi i emocjonalnymi, bo przecież skoro na ekranie trwoga, to trzeba jeszcze powiedzieć kilka słów o życiu i całej reszcie.
Obecność w tej historii M'yrnna i matki Samanthy nie ma de facto żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Pierwszy z nich ma co prawda zdradzić pomysł na próbę dogadania się z rozszalałym przeciwnikiem, a druga pokrzyczeć w kierunku Reign, ale jestem niemal pewien, że gros widzów będzie chować twarz w dłoniach widząc zachowanie tych postaci. W dodatku wracają upiory wątków emocjonalnych, w postaci nieziemsko już w sobie zakochanych Jamesa i Leny, czy Mon-Ela, który dostał od żony przepustkę na dłuższe widzenie ze swoją eks. Zaskakuje fakt, że na tym poziomie sezonu twórcy wciąż chcą czynić z uczuć i rodziny główne i w zasadzie jedyne spoiwo zasadniczej osi fabularnej. Jeszcze gorzej, że mankamenty narracyjne znajdują swoje dopełnienie w bolączkach realizacyjnych. Widać to choćby w scenie walki z Reign - nie wiedzieć czemu operatorzy zdjęć zdecydowali, że zbliżenia na łapiące antagonistkę za nadgarstki peleryny będą w tym aspekcie gwoździem programu. Co więcej, ekranowa jatka może już odbyć się w ekspresowym tempie, dzięki traktowanemu w opowieści jak wytrych kryptonitowi. To drugi z rzędu odcinek, w którym kosmiczny pierwiastek odciska swoje piętno na przebiegu wydarzeń, tym razem przesądzając o pojmaniu Reign i przedłużając konflikt między Karą a Dziewczyną ze Stali.
Wiemy już, że dziewczyna z ostatniej sceny odcinka jest religijną fanatyczką, która pomoże naszym bohaterom w próbie wyzwolenia Samanthy spod jarzma Reign. Mając to na uwadze, powinniśmy drżeć o fabularną jakość końcówki całego sezonu - wydaje się bowiem, że odpowiedzialni za produkcję będą po raz kolejny ogrywać sprawdzone schematy, które przecież całkiem niedawno na ekranie oglądaliśmy. Zaryzykuję przypuszczenie, że większość fanów serii wie już, jak cała ta opowieść się zakończy. Na ten więc moment dalszy seans to albo nasza rutyna, albo naiwność, jakbyśmy wciąż wierzyli, że coś w tej historii może jeszcze zaskoczyć lub po prostu się zmienić. Jeśli jednak spojrzymy na wszystkie tegoroczne odcinki Supergirl, to większych szans na to nie ma. Czujemy gdzieś podskórnie, że najważniejsze dla twórców stanie się połączenie Samanthy i Ruby oraz zeswatanie Mon-Ela i Kary w wersji 2.0. Prawdopodobnie nie ma żadnego przypadku w tym, że Dziewczyna ze Stali ostatnimi czasy coraz mniej lata. Ktoś podciął jej skrzydła na dobre. Wszelkie dowody wskazują na to, że byli to scenarzyści.
Źródło: Zdjęcie główne: Bettina Strauss/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat