Supergirl: sezon 3, odcinek 3 – recenzja
Ostatni odcinek serialu Supergirl może być jednym z najgorszych, jakie do tej pory mieliśmy okazję oglądać. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro fabularne słabości twórcy próbuje się zasłaniać, sięgając po utwory Britney Spears.
Ostatni odcinek serialu Supergirl może być jednym z najgorszych, jakie do tej pory mieliśmy okazję oglądać. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro fabularne słabości twórcy próbuje się zasłaniać, sięgając po utwory Britney Spears.
Odcinek Far From the Tree jest prawdopodobnie jednym z najgorszych w krótkiej historii serialu Supergirl. Twórcy produkcji zachowują się tak, jakby ich jedynym pomysłem na tę odsłonę serii było ukazanie postaci ojca J'onna J'onzza, M'yrnna. Momentami widz będzie odnosił wrażenie, że pozostałe wątki to zupełnie przypadkowe i karkołomnie wplecione w fabułę dodatki do skonfrontowania nas z marsjańskim staruszkiem, który przez większość czasu ekranowego albo się modli, albo nie wierzy w prawdziwą tożsamość swojego syna. Gdyby nie finałowa bitwa z Białymi Marsjanami, ten odcinek musiałby wylądować na zakurzonej półce z napisem: "Nie oglądać!". Te wnioski prowadzą nas do większej konkluzji - jakość seriali Arrowverse w ich najnowszych sezonach dramatycznie spada, niekiedy sięgając w tej materii dna. Nie pomogą żadne uśmiechy Melissa Benoist i inne cukierkowe zabiegi, mające ocieplić wizerunek Dziewczyny ze Stali. Jedna z największych heroin DC coraz częściej ociera się o granicę tandety i kiczu, co bodajże najlepiej symbolizuje wykorzystanie w Far From the Tree utworu Britney Spears - stąd już rzut beretem do nicości absolutnej.
Niepokojąco jest właściwie od samego początku odcinka - już wtedy widz zaczyna powoli zdawać sobie sprawę z tego, że serial Supergirl zamienił się w kolejną odsłonę produkcji Alex i Maggie szykują weselicho. Klękajcie narody. Wątek ślubu dwóch kobiet jest wyeksponowany do tego stopnia, że poświęcono mu więcej czasu antenowego niż przygodzie Kary i J'onna na Marsie. Na ekranie obserwujemy wieczór panieński, którego głównym bohaterem staje się nikczemny ojciec Maggie, mający w dodatku ogromny problem z orientacją seksualną swojej córki. Naszą uwagę zwraca przede wszystkim katastrofalna gra aktora oraz schematyczne czy niekiedy nawet toporne podejście scenarzystów do rozpisania jego wątku. Świat mniejszości w serialu jest oparty na do bólu wyświechtanych mechanizmach, szufladkach, w które raz po raz wpadają kolejne postacie. W takiej sytuacji Alex i Maggie są "cacy", a większość osób w ich otoczeniu "be" - w końcu nie są oni w stanie zrozumieć rodzącej się między kobietami miłości. Problem polega na tym, że osoby odpowiedzialne za serial budują na ekranie siermiężną opozycję między homoseksualnym uczuciem a zachowaniem osób, mających w założeniu reprezentować te wszystkie postawy, w których mniejszości są spychane poza społeczny margines. Nie mam nic przeciwko tego typu zabiegom, ale - na miłość boską - w tym serialu coraz częściej stają się one najważniejszym komponentem zasadniczej osi fabularnej. Właściwie w każdym odcinku pojawia się człowiek o liberalnym podejściu, zacofany, który ma problem ze ślubem Alex i Maggie. W tym szaleństwie nie ma żadnej metody, przecież to nie ilość tego typu nawiązań, a ich jakość może poprawić sytuację osób homoseksualnych w ogólnym odbiorze społecznym.
W wątku marsjańskim także nie uświadczymy żadnych fajerwerków. Choć do serialu wraca M'gann, twórcy wolą skupić się na ukazaniu buntowniczej natury podrostków z jej grupy. Należy docenić fakt, że scenarzyści chcą wpleść w fabułę mitologię Czerwonej Planety ze świata DC, jednak nawiązania do niej mogą być nazbyt skomplikowane dla sporej części odbiorców. Jeszcze gorzej jest w aspekcie efektów specjalnych - oldskulowe auto J'onna teoretycznie zamienia się w kosmiczny pojazd, w praktyce zaś na ekranie prezentuje się tak, jakbyśmy mieli do czynienia z latającym klockiem LEGO. Twarze Marsjan wyglądają jak efekty pracy dzieci z kółka plastycznego, które na lekcji dostały do zabawy modelinę. Czarę goryczy przelewa - szykująca się do jatki z wrogiem - Kara, która pyta o drogę do Albuquerque, jadąc samochodem w rytm Baby one more time Britney Spears. Patrząc z tej perspektywy, życzyłbym jej, aby znalazła sposób na dostanie się do upragnionego miasta. W końcu tam czekałby już na nią Walter White - facet, który mógłby jej pokazać, jak na ekranie oddać, choć odrobinę fabularnego napięcia.
Jedynym pozytywnym elementem ostatniego odcinka jest starcie z Białymi Marsjanami, choć nawet ta konkluzja wydaje się wyprowadzona nieco na wyrost. W końcu jatka kolejny raz sprowadza się do zadawania ciosu i lądowania na ścianie-makiecie, a jej wynik jesteśmy w stanie przewidzieć bez żadnego wysiłku. Niestety, serial Supergirl zaczyna niebezpiecznie pikować w dół. Odejście od zasadniczej osi fabularnej całego sezonu w stronę tworzonych w pośpiechu i bez większego zamysłu wątków, obnaża słabość produkcji, która - obym się w tym miejscu okrutnie pomylił - nie ma nam już nic więcej do zaoferowania. Supergirl zjada własny ogon, schemat goni schemat. Jeśli w tym wszystkim tli się jakaś nadzieja na lepsze jutro, to jest to raczej nasze pobożne życzenie niż wnikliwa analiza stanu faktycznego. Ponadto całe Arrowverse nieopatrznie zmierza w stronę wielkiego kolapsu. Stanie się to chyba znacznie wcześniej, niż początkowo zakładaliśmy.
Źródło: Zdjęcie główne: Dean Buscher/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat