Okrutne intencje: sezon 1, odcinek 1-2 - recenzja
Data premiery w Polsce: 21 listopada 2024Czy nowa wersji Szkoły uwodzenia mnie uwiodła? Nie. Po prostu nie.
Czy nowa wersji Szkoły uwodzenia mnie uwiodła? Nie. Po prostu nie.
Szkoła uwodzenia z 1999 roku to już klasyk nakręcony na podstawie powieści Choderlos de Laclosa o tytule Niebezpieczne związki. Klasyk, którego nie miałem okazji obejrzeć. I prawdopodobnie już tego nie zrobię z powodu uszkodzeń psychicznych, które wywołała u mnie serialowa wersja stworzona przez Amazon MGM Studios.
Chociaż nie znałem ani powieści, ani filmu z 1999 roku, to miałem z tyłu głowy świadomość, z jakim rodzajem produkcji będę mieć do czynienia. Nie mam nic przeciwko historiom dramatycznym, romantycznym czy młodzieżowym. Chamskie komedie z przygłupawymi, amerykańskimi nastolatkami w rolach głównych mi nie przeszkadzają. Niektóre z nich są moimi guilty pleasure i lubię do nich wracać. Nie oczekiwałem tu cudów, naprawdę. Myślę jednak, że po produkcji w domyśle komediowej (może nie widać tego po zwiastunach, ale od pierwszej sceny można wyczuć zamysł twórców), która też ma istotne wątki romantyczne (jak sam tytuł w końcu wskazuje) można się spodziewać, że przynajmniej te elementy zostaną dobrze skonstruowane i przedstawione. W branży panuje obecnie trend brania znanych marek lub kultowych produkcji z przełomu wieków i robienia ich w nowej wersji, czasem z innym poczuciem humoru. Bardziej młodzieżowo. Bardziej "cool". To również mi nie przeszkadza. Sam jestem młodym odbiorcą, więc niektóre współczesne nawiązania czy slang potrafią mnie rozbawić. Okrutne intencje od Prime Video sprawiła natomiast, że para leciała mi z uszu od narastającej frustracji i poczucia marnowanego czasu przy każdej wlekącej się w nieskończoność minucie spędzonej przed ekranem.
Historia, o ile można o takowej mówić w omawianym dziele, jest prosta i przewidywalna w pierwszych dwóch odcinkach. Caroline Merteuil chce utrzymać władzę w swoim siostrzeństwie, a po drodze napotyka różne problemy i kontrowersje. Jej celem jest przekonanie córki wiceprezydenta, Annie Glover, do dołączenia do stowarzyszenia i poprawienia jego reputacji. Aby to osiągnąć, namawia swojego przyszywanego brata, typowego bawidamka i cwaniaczka, do uwiedzenia Annie, jednocześnie obiecując mu stosunek seksualny ze sobą w nagrodę. Tak, dobrze czytacie – wiem, że w filmie z 1999 roku było podobnie, ale to i tak dziwne! Fabuła nie oferuje żadnych zwrotów akcji, zaskoczeń ani niczego podobnego. Idzie do celu jak po sznurku. Wątki poboczne również nie oferują niczego interesującego. Postaci drugoplanowe są jednowymiarowe. Jest głupkowaty Scott, który połknął własny aparat na zęby, charyzmatyczny Blaise, rozgadana perfekcjonistka CeCe. O reszcie trudno wypowiedzieć się nawet jednym słowem.
W każdej produkcji ważne są postaci. Ktoś, komu można kibicować lub złorzeczyć. Fajnie jest wtedy, gdy twórcy zachowują balans. W Szkole uwodzenia balansu nie ma. Nie da się polubić żadnego z bohaterów. Wszyscy są aroganckimi, samolubnymi, wrednymi dupkami, którzy nie potrafią ze sobą porozmawiać bez kłótni, szantaży lub dziwnych, nieustannych sugestii seksualnych i żartów z tego. Nie ma ani jednej wiarygodnej, realistycznie napisanej postaci. Najlepsza z nich jest Annie Grover, choć nawet ona nie potrafi zaintrygować odbiorcy. Do wyboru mamy dwa typy postaci: "jakieś" (ale przy tym takie, którym życzymy jak najgorzej) albo bezpłciowe i nijakie, których też nie chce się oglądać. Summa summarum nie ma w tym serialu nikogo, kogo poczynania dałoby się śledzić z jakimkolwiek zainteresowaniem.
To może chociaż humor jest różnorodny i trafi w rozmaite gusta? Nie. Jest żenujący i to w sposób, przez który nie da się nawet zaśmiać z zażenowania. Nie uśmiechnąłem się ani razu podczas seansu, a wierzcie mi – nie mam wysublimowanego poczucia humoru. Przez pierwsze dwa odcinki Szkoły uwodzenia siedziałem z miną, jakbym oglądał kazachski dramat psychologiczny trwający dziesięć godzin. Jest wiele młodzieżowych żartów, ale nawet one są spóźnione o jakieś dwa lata dla kogoś, kto ktoś śledzi internetowy slang. Niektóre z dowcipów powtarzają się po kilka razy, co jest największym grzechem. Idea powracającego gagu jest jak najbardziej w porządku. Ale jeśli ten żart powraca co dwadzieścia minut w ciągu dwóch godzin, a serial sam zwraca uwagę na jego powtarzalność, to już nie jest zabawne. I tak nie był zabawny od samego początku, ale po osiemnastym razie robi się nudny i frustrujący.
Romans też nie jest ciekawy. Nie uwierzyłem w charyzmę i uwodzicielskie umiejętności Luciena Belmonta. Zac Burgess kompletnie nie pasuje do takiej roli. Pomiędzy nim a jakąkolwiek z wielu aktorek, z którymi pojawia się w scenach zabarwionych erotycznie, nie ma żadnej chemii. Choćby koordynatorką scen intymnych była sama Marie Skłodowska-Curie, to nawet i ona nie wyciągnęłaby żadnego pierwiastka z ekranowych par. Ogląda się to z zażenowaniem. W drugim epizodzie nie chce się już patrzeć na ten uśmieszek i jeden wyraz twarzy aktora. Scenariusz usiłuje go kreować na elokwentnego, małomównego, tajemniczego, ale wcale nie poprawia to wizerunku tej postaci, bo aktor tego po prostu nie sprzedaje. Żaden z niego casanova. Bardziej przypomina "przegrywa" z podobnych amerykańskich komedii, który zachowuje się w taki sposób, bo ktoś go podpuścił i tylko wydaje mu się, że jest "cool". Z obsady najlepiej sprawuje się Sara Silva wcielająca się w CeCe. Jest ekspresyjna, głośna, gadatliwa. Problem w tym, że postać i tak irytuje.
Okrutne intencje od Prime Video to fatalna produkcja w dwóch pierwszych odcinkach – pozbawiona ciekawych postaci, śmiesznych żartów, komentarza społecznego i wyjątkowego stylu wizualnego. Nie ma tu nawet dobrego aktorstwa, które mogłoby obronić niektóre tekturowe postaci. Wydarzenia na ekranie ogląda się z nieprzyjemnością, której nikomu nie polecam.
Poznaj recenzenta
Wiktor StochmalKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1964, kończy 60 lat