The Liberator - recenzja miniserialu
The Liberator to dość osobliwa próba przybliżenia historii 157. pułku piechoty USA, który pod dowództwem Felixa L. Sparksa spędził na froncie II wojny światowej przeszło 500 dni. Opowieść bardzo osobista, ekscentryczna wizualnie i niedopowiedziana.
The Liberator to dość osobliwa próba przybliżenia historii 157. pułku piechoty USA, który pod dowództwem Felixa L. Sparksa spędził na froncie II wojny światowej przeszło 500 dni. Opowieść bardzo osobista, ekscentryczna wizualnie i niedopowiedziana.
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat tematyka II wojny światowej została ograna przez kinematografię niemal na wszelkie możliwe sposoby. Obejrzeliśmy dziesiątki filmów dokumentalnych, dramatów wojennych, klasycznych akcyjniaków czy komedii okraszonych czarnym humorem. The Liberator wychodzi im naprzeciw i próbuje udowodnić, że w arsenale twórców wciąż są narzędzia zdolne do pokazania tego konfliktu w odmienny sposób.
Historia powstawania tego dzieła jest równie fascynująca co opowieść, jaką skrywa. The Liberator jest ekranizacją książki Alexa Kershawa o tym samym tytule, przybliżającą drogę amerykańskiego pułku Thunderbirds od lądowania we Włoszech aż do wyzwolenia obozu w Dachau. Według wstępnych założeń z 2013 roku opowieść miała być 8-godzinnym wysokobudżetowym widowiskiem zrealizowanym dla kanału History. Niestety, scenariusz Jeba Stuarta okazał się zbyt kosztowny. Gdyby stacja chciała zrealizować go w pierwotnej formie, proces produkcji mógłby pochłonąć przeszło 100 milionów dolarów.
Zespół A+E Studios współodpowiedzialny za ten projekt od strony artystycznej szukał sposobu, aby wyjść z impasu i zauważalnie zredukować budżet. Pojawiła się sugestia, aby The Liberator zrealizować w formie miniserialu animowanego, który swoją stylistyką nie trywializowałby tematyki wojny i pozwolił w pełni wczuć się w klimat dramatu. Zespół History nie miał doświadczenia w produkcji filmów animowanych, ale realizacją tej ekranizacji zainteresował się Netflix.
Przedstawiciele platformy zasugerowali, że najlepszym rozwiązaniem będzie sięgnięcie po animację rotoskopową, polegającą na nanoszeniu rysunków na kolejne klatki materiału filmowego. W tej technice wykonano m.in. Władcę Pierścieni Ralpha Bakshiego, a dzięki zastosowaniu nowoczesnych metod komputerowych twórcy The Liberator mieli wynieść ją na nowy poziom doskonałości. Takie podejście miało jedną zasadniczą zaletę – wszystkie braki budżetowe można było zamaskować w procesie postprodukcji. Zbyt kosztowne elementy planowano domalować w oprogramowaniu graficznym.
Plan wydawał się genialny w swojej prostocie. Wystarczyło tylko opowiedzieć dobrą historię na podstawie pomysłu Stuarta i okrasić ją artystycznymi efektami specjalnymi, aby stworzyć miniserial, który na długo zapadnie nam w pamięć. Niestety, The Liberator to dzieło co najwyżej przeciętne, pod każdym względem.
Pierwsze kilka minut spędzonych przed tym serialem to istna uczta dla oczu. Zastosowanie rotoskopii pozwoliło stworzyć animację, która z jednej strony wiernie oddaje fizjonomię bohaterów, pojazdów i całego teatru wojny, z drugiej zaś pozwala wprowadzić narzędzia stylistyczne wykraczające poza ramy klasycznego filmu aktorskiego. Artystyczne rozmycia teł i przepalenia świetlne ułatwiają granie na emocjach odbiorcy, dodają do tej realistycznej produkcji nutkę mistycyzmu. Ale im więcej czasu spędzisz w tej opowieści, tym więcej nieścisłości rzuci Ci się w oczy.
The Liberator jest bowiem skrajnie niespójny wizualnie. Raz twórcy sięgają po wyrazisty lineart i cieniują twarze bohaterów ostrą kreską, innym razem sięgają po techniki malarskie, wyrysowując emocje za pomocą artystycznych plam. Raz drugi plan przypomina widoki wymalowane akwarelą, innym razem proces postprodukcji jest zbyt mało subtelny. A kiedy kamera oddala się i pokazuje ujęcia z lotu ptaka, możemy odnieść wrażenie, że patrzymy nie na animację rotoskopową, a przerywnik filmowy rodem z gier komputerowych drugiej połowy lat 90.
I choć szata graficzna jest generalnie bardzo przystępna w odbiorze i nadaje miniserialowi dodatkowej głębi, rozbieżności wizualne niejednokrotnie wybijały mnie z immersji. Prawdopodobnie machnąłbym na te niedociągnięcia ręką, gdyby The Liberator bronił się ponadprzeciętną fabułą, a ta jest po prostu poprawna, oparta na wytartych, sztampowych schematach.
The Liberator przedstawia historię Thunderbirdsów opowiedzianą z punktu widzenia Felixa L. Sparksa (Bradley James) od momentu zawiązania oddziału do zakończenia działań na froncie, po przeszło 500 dniach walki na terenie Europy. Miniserial podzielony jest na cztery odcinki opowiadające o starciach, w których uczestniczyli żołnierze 157. pułku piechoty USA i choć spięto je klamrą kompozycyjną w postaci listów wojennych pisanych przez Sparksa do jego żony, na dobrą sprawę nic nie stoi na przeszkodzie, aby traktować je jak odrębne, zamknięte historie. Zwłaszcza że jedynym bohaterem, który zapada w pamięć jest dowódca Thunderbirdsów, reszta oddziału schodzi na dalszy plan. A szkoda, bo tygiel kulturowy, jakim byli Thunderbirdsi, mógł posłużyć jako narzędzie do ciekawego poprowadzenia historii, wszak w jego skład wchodzili przedstawiciele mniejszości etnicznych, które nie pałały do siebie zbyt dużą sympatią. I o ile w pierwszym odcinku chemia charakterów Indian, Meksykanów oraz Amerykanów świetnie buduje napięcie pomiędzy poszczególnymi bohaterami, to pod koniec serialu obcujemy już z wytartymi schematami postaci wielokrotnie oglądanych w filmach wojennych.
Postaci sypią górnolotnymi frazami jak z rękawa, jakby uczestniczyli w wyścigu o to, kto w bardziej doniosły sposób skomentuje dramat teatru działań wojennych. W rezultacie zamiast dzieła uczłowieczającego żołnierzy obcujemy z przesiąkniętymi patetyzmem monumentami, które raz za razem padają pod naporem wrogich kul. Pod koniec seansu ulatnia się nawet sympatia do głównego bohatera, świetnie nabudowana w scenach rozgrywanych podczas szkolenia Thunderbirdsów.
Za to na pochwałę zasługuje względna bezstronność w pokazaniu obu stron konfliktu. Twórcy nie starają się na siłę odczłowieczać Niemców i obok pokazujących bezwzględność nazistów możemy zobaczyć także ich nieco bardziej ludzką stronę, kiedy otwierają się na negocjacje, aby obie armie mogły zabrać poległych towarzyszy. I choć ogólny obraz Amerykanów w The Liberator przesiąknięty jest heroizmem i patosem, nie zrezygnowano z pokazania ich mrocznej strony. Zobaczymy, jakie piętno odcisnęła na nich wojna i jak pod wpływem emocji dają się ponieść bestialstwu.
The Liberator może być synonimem niewykorzystanego potencjału. Animacja rotoskopowa w ogólnym ujęciu prezentuje się przepięknie i jest to kierunek w sztuce filmowej bliski mojemu sercu. Szkoda, że niespójności stylistyczne trwonią jego siłę przekazu. Sama historia Felixa L. Sparksa również wydaje się fascynująca, ale powinna być opowiedziana w znacznie dłuższej formie, aby zasłużyć na wyższą notę. Ekipie zabrakło po prostu czasu, aby przedstawić ją w sposób pełny, nie uciekając się do drastycznych skrótów, które spłyciły zarówno relacje między bohaterami, jak głębię całej opowieści.
Mimo tego szeregu wad z przyjemnością obejrzałem The Liberator. To jedno z tych dzieł, które nie grzeszy wybitnością, ale potrafi na dłużej przykuć uwagę i zmusić nas do obejrzenia wszystkich odcinków za jednym podejściem.
Poznaj recenzenta
Emil BorzechowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat