The Mandalorian: sezon 1, odcinek 7 - recenzja
The Mandalorian zaskakuje. 7. odcinek jest prawdopodobnie najbliższy temu, czego można było oczekiwać przed premierą serialu, a do tego nadaje on kontekstu całemu sezonowi.
The Mandalorian zaskakuje. 7. odcinek jest prawdopodobnie najbliższy temu, czego można było oczekiwać przed premierą serialu, a do tego nadaje on kontekstu całemu sezonowi.
The Mandalorian robi coś ogromnie ważnego w 7. odcinku: buduje wrażenie, że te pozornie niezwiązane ze sobą historie, które oglądaliśmy w pierwszym sezonie, są jednak częścią większego planu na doprowadzenie do emocjonującej kulminacji. Okazuje się bowiem, że każdy odcinek ma jakieś znaczenie. W tym przypadku poznanie na drodze postaci, które poprzez istotę danych opowieści nawiązują z Mandalorianinem nić zaufania i wzajemnego szacunku. Takim sposobem w 7. odcinku pojawiają się po raz kolejny Kuiil (Nick Nolte), Cara Dune (Gina Carano znowu pokazuje swoje umiejętności w sztukach walki) oraz IG-11 (Taika Waititi). Okazuje się, że te wszystkie interakcje mają znaczenie w kulminacji, były jakoś przemyślane i miały do czegoś doprowadzić. Nawet odcinek szósty miał za zadanie pokazać, że Mandalorianin wbrew pozorom to nie jest tylko samotny rewolwerowiec, a potrafi grać w drużynie. Dlatego też znaczenie tego odcinka w kontekście całego sezonu jest obłędne, a nie mam wątpliwości, że w finale jeszcze może zostać to bardziej podkreślone.
Nie da się nie zauważyć, że Baby Yoda jest jakiś podejrzany w tym odcinku. Zaczynam dostrzegać w nim jakąś dwoistość, która jest troszkę przerażająca. Wiem, że to dziecko i nie do końca rozumie wszystkiego, co wokół niego się dzieje, ale zwróćcie uwagę na scenę siłowania się Cary z Mandalorianinem. On nie wahał się nawet chwili, by stanąć w obronie swojego "rodzica" i używając Mocy zaczynał dusić jego domniemaną przeciwniczkę. Jest to dość zastanawiające, bo jednak mówimy o pozornie postaci po stronie dobra, która jest dzieckiem, a podejmuje taką straszną decyzję. W 2. odcinku pomógł tylko bohaterowi i nie zabijał potwora, ale teraz można odnieść wrażenie, że Baby Yoda mógłby zrobić o wiele więcej, niż myślimy. A przecież chwilę później mamy kluczową scenę ze śmiertelną raną Greefa Kargi, która wyśmienicie nadaje kontekstu wydarzeniom z drugiego odcinka (pamiętacie scenę, jak Baby Yoda wyciągał rączki do rany Mandalorianina?) oraz tworzą powiązanie ze Skywalker. Odrodzenie, udowadniając większy plan na rozwój uniwersum. Tajemnicza nowa zdolność Mocy lecząca w taki sposób inną istotę jest intrygująca i zarazem uwydatnia dwoistość natury Baby Yody. Tak jak tam nie wahał się, by zrobić krzywdę Carze, tak tutaj bez wahania podszedł do Greefa, który przecież chciał jego zguby. To też jest niesamowicie ważne, bo nadaje charakteru malcowi, który staje się czymś więcej niż tylko uroczą postacią.
Wszyscy wielbiciele Gwiezdnych Wojen, bez względu na swój status zainteresowania, wiedzą, że najważniejszym czynnikiem determinującym te historie są charyzmatyczne czarne charaktery. Do tej pory The Mandalorian był pozbawiony kogoś takiego, bo ani Greef Karga ani tajemniczy Klient nie do końca byli złoczyńcami. Wystarczyła jednak krótka scena wejścia Moffa Gideona granego przez kapitalnego Giancarlo Esposito, by pokazać wagę posiadania takiej postaci w tej historii. Można by żałować decyzji twórców dotyczącej takiej konstrukcji sezonu, bo taka postać powinna była pojawić się wcześniej. A to wejście jest naprawdę mocne: cała kompania szturmowców oraz Moff lądujący nowatorskim myśliwcem ze składanymi skrzydłami (świetne wykorzystanie pomysłu Douga Chianga wymyślonego na potrzeby Przebudzenia Mocy). To taka scena, w której emocje są nie tylko odczuwalne, ale dosłownie sięgają zenitu, a Jon Favreau, twórca serialu, oraz Deborah Chow (reżyser, zrobi serial o Obi-Wanie) wykorzystując po raz pierwszy w tym sezonie tradycyjną formę cliffhangera, pokazują, jak The Mandalorian powinien cały czas działać. To jest książkowy przykład, jak zakończyć odcinek w wręcz kulminacyjnej chwili.
Twórcy podejmują szereg decyzji, które nadają wartości snutej opowieści. Nie chodzi jedynie o oparcie na głównej historii sezonu w związku z Baby Yodą (wiemy w końcu, że to Moff Gideon go po coś chce), ale o strukturę budowania historii z poszczególnymi fabularnymi bombami (decyzje Baby Yoda, finał) oraz podwyższaniem stawki wraz z każdą kolejną minutę. Przecież ta scena, w której nagle pluton czarnych szturmowców rozwala Klienta i jego oddział jest kwintesencją tego, czego chcielibyśmy częściej w The Mandalorian. Klimat, zaskoczenie oraz mniej baśniowe rozwiązania, które powinny być tylko związane z Gwiezdną Sagą. Taką smutną wisienką na torcie jest jakaś forma odwagi, bo pokazanie, że sympatyczny Kuiil nie przeżył, a Baby Yoda jest w rękach Moffa nadaje historii potrzebnej stawki, która jest odczuwalna i zbuduje wielkie emocje w finale. To coś, czego zabrakło w poprzednich odcinkach.
The Mandalorian pod koniec sezonu dał najlepszy odcinek tego serialu, który nadaje kontekstu poprzednim i całemu sezonowi. Pokazuje, że to wszystko było częścią większego planu, który w finale sezonu najwyraźniej pokaże widzom znaczenie całego głównego wątku Baby Yody. Może nie do końca przekonuje przemiana Greefa Kargi i ta postać w tym wszystkim wydaje się zbyteczna, to tym razem wszelkie zalety niwelują drobne niedociągnięcia. Poza tym... czy tylko mnie IG-11 w tej formie przerażał? Zauważyliście te dziwne niepokojące zbliżenia na niego, jakby zaraz droid miał zrobić coś strasznego? Wydaje się to nieprzypadkowe i traktuję to jako sugestię czegoś istotnego w finale, który przecież reżyseruje najlepszy filmowiec tego sezonu - Taika Waititi (Thor: Ragnarok). Może Star Wars zyska coś naprawdę ważnego w ostatnim odcinku.
Zobacz także:
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat