To, co w poprzednim epizodzie było wielką zaletą, teraz nieco razi. Przedawkowując motywy sensacyjne i nagłe zwroty akcji, serial traci ulotny urok nieprzewidywalności. Trzy dni Kondora to wciąż świetna rozrywka, ale tym razem niewłaściwie zbalansowana.
W najnowszym odcinku bohaterowie chwytają za broń palną, nachodzą siebie w domach i grożą sobie nawzajem. Po raz kolejny padają ofiary wśród istotnych postaci, a inne pokazują nieznaną wcześniej twarz. Poznajemy lepiej jedną z ważniejszych osób w całej intrydze, a protagonista ponownie jest tylko narzędziem pozwalającym fabule podążać do przodu. Wszystko toczy się według wcześniej wypracowanego schematu. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że zaskakiwanie nie działa już tak dobrze jak w wcześniej. Można odnieść wrażenie, że twórcy, świadomie bądź nie, z nieprzewidywalności uczynili swoisty fetysz, którym łechtają zapotrzebowanie odbiorców na fabularne fajerwerki.
W ślad za tym, Reuel Abbott najpierw odwiedza Mae Barber, grożąc jej dzieciom, a następnie konfrontuje się z lufą pistoletu wymierzonego w jego czoło przez Boba Partridge’a. Sharla Shepard trzyma na muszce Gabrielle Joubert, a przed pociągnięciem za spust powstrzymuje ją pistolet przystawiony jej do skroni przez Marty Frost. Wreszcie Joe Turner dociera do Caleba i jego wesołej gromadki lewicowych aktywistów, tylko po to, aby sprowadzić na nich śmierć w postaci bezwzględnej Jourbert. Fabułę uzupełnia Deacon Mailer, były żołnierz, wykonujący zadanie polegające na rozprzestrzenieniu wirusa dżumy podczas pielgrzymki muzułmanów do Mekki.
Historia zamachowca rozszerza bliskowschodni wątek i stanowi pewne novum w
Trzech dniach Kondora. Dzięki interesującym retrospekcjom poznajemy człowieka, który torturowany przez islamskich terrorystów zaczyna pałać żądzą zemsty w stosunku do wszystkich muzułmanów. Przybywa więc do Mekki, gdzie w trakcie Hadżdżu (pielgrzymka do świątyni Al-Kaba) planuje rozprzestrzenić śmiercionośny wirus. Postać ta wnosi do opowieści pewien rodzaj ciężaru psychologicznego charakterystycznego dla Nathana Fowlera, który odszedł w poprzednim epizodzie. Tak samo skrzywiony, poplątany i zaślepiony. Można by rzec: umarł fanatyk, niech żyje fanatyk.
Niestety przeszłość Deacona nie jest wystarczająco dobrze nakreślona, abyśmy zrozumieli jego motywacje. Wiemy jedynie, że podczas brutalnych tortur został zmuszony do zabicia jednego ze swoich kompanów. Co się działo wewnątrz niego, pozostaje tajemnicą. Retrospekcje są intensywne, ale zbyt mało obszerne, abyśmy mogli poczuć ból tego bohatera. To zdecydowanie inne podejście niż to, które zastosowali twórcy
Homeland, pokazując indoktrynację Brody’ego w dwóch pierwszych sezonach. W
Trzech dniach Kondora chodziło raczej o to, abyśmy mieli pewność, iż Deacon to fundamentalistyczny ideowiec, a nie cynik pokroju Garetha Lloyda. Przekaz jest jasny, więc fabuła rusza dalej z kopyta. Szkoda, że tak się dzieje, bo można było nieco podłubać przy tej postaci.
Ważnym momentem w omawianym odcinku jest spotkanie Boba i Reula, sugerujące, że ten pierwszy decyduje się przyłączyć do spisku. Na tę chwilę nie wiadomo, czy Partridge rzeczywiście przechodzi na ciemną stronę mocy, czy jednak jest to zasłona dymna, mająca na celu zniszczenie grupy trzymającej władzę od środka. W każdym razie motyw ten doskonale wpisuje się w charakter serialu, w którym wszystko jest możliwe. Niezależnie, jakie motywacje kierują Bobem, wątek ma szansę potoczyć w bardzo interesujący sposób.
Po raz kolejny w recenzji
Trzech dni Kondora bardzo mało piszemy o głównym protagoniście. Dzieje się tak nie bez przyczyny. Joe Turner gości na ekranie niezbyt długo. Wstawki z jego udziałem są szybkie, dynamiczne i w większości przypadków powiązane bezpośrednio ze scenami akcji. Twórcy robią wszystko, aby bohater nie był zaangażowany emocjonalnie w żadną istotną relację. Kobiety, z którymi można go powiązać, padają jak muchy. Punktem zaczepienia w tym momencie jest jedynie jego wujek, ale ze względu na zwrot wydarzeń z omawianego epizodu i tutaj może nastąpić korekta kursu. Joe Turner jest motywem przewodnim opowieści, ale nie sprawdza się jako protagonista z krwi i kości. Ciekawe, czy to świadomy zabieg czy raczej wpadka scenarzystów.
W najnowszej odsłonie, serial
Trzy dni Kondora udowadnia że daleko mu do realizmu
Homeland czy
Berlin Station. To raczej szpiegowskie science fiction, gdzie twórcy poruszają się przy pomocy skrótów fabularnych, a akcja odgrywa większą rolę niż skrupulatne oddanie geopolitycznej rzeczywistości. Nie ma w tym oczywiście nic złego. We współczesnej telewizji jest zapotrzebowanie na dobrze zrealizowane produkcje tego typu. Gdzieś wysoko nad
Trzema dniami Kondora unosi się przecież duch
24. Szkoda tylko, że nieprzewidywalność poprzednich odcinków, będąca swoistym asem w rękawie, straciła na wartości. Zbyt ochocze korzystanie z takiej konwencji, w sytuacjach pozbawionych fabularnego znaczenia, zniwelowało moc podobnych zabiegów. Czy
Condor będą w stanie nas jeszcze zaskoczyć? Zobaczymy – czasu nie ma za dużo – finał już tuż tuż.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h