foto. materiały prasowe
                        
                                    Jeszcze w 2019 roku wielu fanów oczekiwało i miało nadzieję, że serialowy Wiedźmin okaże się wielkim hitem. W 2025 roku widzowie ciągle mają prawo oczekiwać – ale już zdecydowanie trudniej o nadzieję! – że serial wzniesie się ponad poziom generycznego fantasy. Czy problemy są wywołane ceną? A może ziarno prawdy leży gdzieś indziej? Bo nie da się ukryć, że Wiedźmin od Netflixa kuleje przede wszystkim na poziomie scenariuszowym. W tej spoilerowej recenzji przyjrzymy się tym dobrym, ale też tym złym wyborom, które rzutują na ostateczną ocenę.
Dla rzetelności recenzji napiszę, z jakim nastawieniem podchodziłem do czwartego sezonu. Po pierwsze, moje oczekiwania były niewielkie. Jedyne, czego tak naprawdę chciałem, to więcej luzu – mniej patosu, a więcej pastiszu i dialogów bez nadęcia. Do pewnego stopnia to się udało. Po drugie, nie chciałem już spoglądać na ten serial jak na adaptację prozy Andrzeja Sapkowskiego, ale bardziej jak na osobny twór z gatunku fantasy. Dałem niejako fory tej produkcji i być może dlatego kilka razy poczułem wielką radochę i ciarki na plecach, gdy Geralt wywijał mieczem. A może zwyczajnie twórcy w wielu aspektach podciągnęli się, jeśli chodzi o scenopisarstwo? Wątek Geralta i jego kompanii zdaje się taki obrót spraw sugerować. Niestety kolejne dwa wątki wypadają znacznie gorzej. Szczególnie ten Yennefer i czarodziejek, który przyprawiał mnie o ból głowy.
Zanim zacznę rozkładać poszczególne elementy na czynniki pierwsze, to wyłożę karty na stół. Sezon czwarty jest zdecydowanie lepszy od drugiego i trzeciego. A może nawet od pierwszego, chociaż to trudno ocenić ze względu na zupełnie inny klimat panujący w 2019 roku. Wtedy też adaptowano niesamowicie dobre opowiadania Sapkowskiego, lepsze od jego Sagi. Żebyśmy jednak mieli jasność – najlepszy sezon wciąż nie oznacza, że mamy do czynienia z czymś, co można uznać za dobry serial fantasy. On jest moim zdaniem średni z ponadprzeciętnymi momentami, serwowanymi głównie w wątku Geralta.
Nie ma drużyny bez zupy rybnej
Wszystko zaczyna się od próby ponownego wprowadzenia nas do tego świata, przy jednoczesnym zasugerowaniu nowego otwarcia. Henry’ego Cavilla zastąpił Liam Hemsworth, a twórcy na szczęście nie zdecydowali się na to, by w absurdalny sposób tłumaczyć zmianę. Spekulowano, że może po ranach odniesionych po starciu z Vilgefortzem magia Driad lub Yennefer odmieni jego twarz albo że Geralt Cavilla umrze, a z portalu wyjdzie nowy, co byłoby nawiązaniem do (nie)popularnego komiksowego konceptu multiwersum. Postawiona na wybór prosty, ale jednocześnie bardziej kreatywny: Pogwizd opowiada historię dzieciakom, więc w jego wizji wiedźmin może prezentować się inaczej. Do tego postarano się, aby Geralt w nowym wydaniu mógł z widzami przywitać się widowiskowymi scenami akcji. Widzimy nieco zmienioną wersję jego walki z kikimorą (tych jest tu więcej), a także spotkanie z Yennefer i pierwsze spotkanie z Ciri. Mamy także starcie z Vilgefortzem, a wszystko to odbywa się z udziałem nowego aktora. Zajęło to mniej niż dziesięć minut. Nie tylko przypomniało widzom, co działo się wcześniej, ale też pozwoliło zbudować wrażenie, że Hemsworth był przy tej produkcji od zawsze.
To nie koniec pozytywów, bo twórcy nie przeciągali momentu formowania się drużyny. Geralt, Jaskier i Milva wyruszają z Brokilonu. Dość szybko spotykają najpierw Cahira, potem Zoltana i Percivala. Dołącza do nich jeszcze Yarpen, a na koniec Regis. Dzieje się to szybko, ale nie czuć fabularnych skrótów. Scenariusz w dobrym serialowym tempie dawkuje nam kolejne elementy tej układanki. Drużyna, znana szczególnie z adaptowanego tomu Chrzest ognia, to jedna z najmocniejszych stron prozy Sapkowskiego. Wreszcie czujemy elementy przygody, chemię między postaciami, ale przede wszystkim widoczne są motywy z prozy. Twórcom łatwo zarzucić, że niewiele z niej zrozumieli. I najpewniej to prawda. Jednak przy tym wątku niczego nie zepsuli. Drużyna wyrzutków – osób różnych ras, ale o podobnych traumach i trudnościach – pragnie zrobić coś dobrego. Po drodze zawiązują się nieoczywiste przyjaźnie. Mamy ciekawe motywy: Milva i jej ciąża, Yarpen i Percival, którzy ostatecznie decydują się poprowadzić swoje życie w innym kierunku, a także sam Geralt, świadomy, że aby osiągnąć cel w obliczu wojny, czasem musi schować ideały do kieszeni.
Jest to widoczne choćby w scenie z butami zdjętymi z trupa. Dokonano drobnej zmiany względem książek – może niezbyt potrzebnej, ale ostatecznie prowadzącej do tego samego efektu. Podobnie jest z genezą różnych postaci, szczególnie Regisa. Czy to coś zmienia? Niekoniecznie, a pamiętajmy, że wizualne medium różni się od książki. Sekwencja przy ognisku i zupie rybnej wypada cudownie. To ozdoba tego sezonu, bo wreszcie widać kreatywność twórców. Kapitalna wstawka musicalowa przy Jaskrze czy animowana retrospekcja u postaci Regisa to coś, co wzniosło (na chwilę) ten serial na zupełnie inny poziom. Dokonano też castingowego strzału w dziesiątkę – Laurence Fishburne wypada znakomicie jako Regis. Widać, że to nie przypadkowy aktor, lecz człowiek z ogromnym doświadczeniem, który dodatkowo bawi się swoją rolą. Z ekranu biła jego mentorska energia, ale też cięty, inteligentny żart.
Wątek Geralta i jego drużyny wypada dobrze ze względu na wcześniej wspomniane elementy, ale też dzięki temu, że nie ma tutaj miejsca na nudę. A to kmioty zarzucają jakiejś dziewczynie bycie czarownicą, a to hultaje atakują niewinną kobietę, a to pojawiają się potwory do załatwienia. Sekwencja na bagnie z rusałkami? Poczułem energię wiedźmińskiego świata Sapkowskiego! Klimat, kostiumy, istotne dla Kontynentu aspekty – twórcy ciągle czymś nas raczyli, a oglądanie outsiderów w akcji dawało przyjemną energię. Wreszcie skupiono się na postaciach i dobrze rozłożono akcenty między akcją a momentami, gdy trzeba pogadać i pogłębić bohaterów.
A jak w tym wszystkim wypada Geralt? Wreszcie zobaczyłem w nim postać, którą wyobrażałem sobie w trakcie lektury. Cavill nie był zły, ale to wizja bohatera, z którą nie do końca się zgadzałem. Napakowany, małomówny i mniej efektowny w walce. Ale będę uczciwy – czwarty sezon dał Hemsworthowi zabłysnąć. Kompania to jedno, ale jeszcze są sceny walk. W tym sezonie wiele z nich zachwyca. Moment, w którym wojska Redani zostały zaatakowane przez Nilfgaard, a Geralt wypija eliksir i rusza do ataku ze swoją kompanią – to coś, co daje kopa i poczucie obcowania z takim serialem fantasy, z jakim chciałoby się obcować przez te wszystkie lata.
Ale niestety, to nie jest jedyny wątek w tym serialu.
Czarodziejki pozbawione magii
Zwykle broniłem Yennefer w tym serialu, szczególnie jeśli chodzi o aktorkę, Anyę Chalotrę. Niestety tym razem scenariusz zwyczajnie utrudnił jej zadanie.
Zacznę od zmian wprowadzonych względem książek. W przypadku kompanii udało się zachować przebieg zbliżony do tego z prozy, natomiast tutaj sporo rzeczy zostało pomieszanych. I choć nigdy nie będę krytykował samej idei zmian, bo te są nieodzowne w adaptacji, to jednak uważam, że wszelkie nowe pomysły muszą stać na wysokim poziomie. Muszą być uzasadnione chęcią nadania historii innego tempa lub większej przejrzystości. Bo proces czytania różni się od percepcji w trakcie oglądania – i to jest jasne! Problem w tym, że z Yennefer uczyniono postać determinującą powstanie loży czarodziejek. To odziera bohaterkę ze wszystkiego, co ciekawe. W prozie to Filippa pełniła kluczową funkcję – to ona miała zainicjować ruch sprzeciwu wobec władyków i Vilgefortza, tworząc lożę, która przywróci magii należną jej władzę nad polityką. Czarodziejka pachnąca bzem i agrestem stawała się zatem postacią bardziej zniuansowaną, bo tak naprawdę nie była chętna do tego rodzaju intryg. Zależało jej jedynie na tym, by uratować Ciri. W serialu Netflixa nastąpiło połączenie obu motywacji, co mogło się udać. Problem w tym, że cała reszta czarodziejek jest po prostu nieciekawa – pozbawiona osobowości i moralnych odcieni szarości. Przedstawiono je jako bohaterki niosące światło, choć nawet te bardziej pozytywne w książkach potrafiły być wiedźmami kierującymi się wyłącznie własnym interesem. To, co jest w prozie Sapkowskiego skomplikowane, twórcy wykładają zbyt prostacko, a to, co nie jest szczególnie zniuansowane w książkach, w serialu jest nadmiernie gmatwane.
Wątek czarodziejek wypada po prostu nudno, jest przepełniony patosem i miejscami nieczytelny w odbiorze. Gdybym nie znał książek, miałbym problem z tym, aby odgadnąć, jakie są właściwie ich motywacje i dlaczego zależy im na walce z Vilgefortzem. Do tego dochodzą naleciałości z poprzednich sezonów, jak choćby powrót monolitów, które są niejasne pod względem mocy i znaczenia. Tak, pochodzą chyba z kosmosu, ale ktoś coś wie więcej na ten temat? Wątek czarodziejek przypomina nam o wszystkich problemach tego serialu: okropnie nadęte dialogi wypełnione ekspozycją, nieciekawe konflikty, problemy światotwórcze. Akcja w zamku Montecalvo dzieje się... gdzie właściwie? To niczego nie wnosi do większej historii. Ma jedno zadanie – dać Yennefer co robić, a przy okazji pokazać, że Vilgefortz jest potężny. I to wszystko. Można było to mocno skrócić.
W książkach Vilgefortz był znacznie ciekawszą postacią. Stał w opozycji do osób wierzących w przeznaczenie. Był pragmatykiem i uważał, że wszystko, co się dzieje, ma bardziej naukowe wytłumaczenie. To byłoby intrygujące – pokazać, że nie tylko chce zaprowadzić władzę nad światem, ale że zupełnie inaczej podchodzi do tej kwestii niż Yennefer. Ta w książkach podróżuje przez Skellige, by odnaleźć Ciri, a Vilgefortz ostatecznie dąży do schwytania właśnie Yennefer, która mogłaby go naprowadzić na trop Lwiątka z Cintry. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby ktoś dobrze przemyślał adaptowany materiał, zostawiłby właśnie to, a całkowicie wyciął wątek z lożą, który jest zbędny i nawet w książkach nie działał do końca dobrze. Poza tym w serialu niepotrzebna jest kolejna strona konfliktu.
Moim zdaniem potwierdzeniem tego jest najgorszy odcinek w sezonie, czyli szósty. Ten w większości skupia się na czarodziejkach i ich starciu z siłami Vilgefortza. System magiczny wypada generycznie. Magia pochodzi z sił natury, co kinowo nie działa za dobrze. Nie jest ona też ustrukturyzowana – mam wrażenie, że czarodzieje wyginają czyjeś kończyny lub rzucają kulami ognia w momencie, gdy akurat chce tego scenariusz. A największą zgrozą jest dla mnie to, że czarodziejki uczone są przez wiedźminów walki mieczem. To broń, którą w książkach uznawały za prymitywną.
W trakcie walki na zamku Montecalvo dochodzi do czegoś, co pokazuje, że to wątek całkowicie zbędny. Pojawiają się wiedźmini z Kaer Morhen – nie mają żadnej osobowości ani żadnej ciekawej roli do odegrania, prócz tego, że Vesemir w pewnym momencie ginie. Nie wniosło to absolutnie nic, bo nawet nie wpłynęło na bohaterów. Triss, Yennefer i Geralt, nawet szerzej tego nie skomentowali. Przypomnę, że to absurdalne nie tylko dlatego, że w książkach nic takiego nie miało miejsca, ale przede wszystkim dlatego, że Vesemir był w netflixowym uniwersum postacią istotną – doczekał się nawet własnego spin-offu w formie anime. Trudno więc nie zauważyć, jak kuriozalne potrafią być decyzje scenarzystów. Moim zdaniem wynikają one głównie z braku doświadczenia.
Graj muzyko!
Jest jeszcze jeden wątek, czyli ten związany z Ciri i Szczurami. Moim zdaniem wyszedł średnio. Stoi pod względem jakości między Geraltem a Yennefer. Swoją drogą, w książkach wątek Szczurów staje się ciekawy dopiero w momencie, gdy pojawia się Leo Bonhart i wszystkich wyżyna, więc moje najcieplejsze słowa mogę skierować do twórców za to, że motyw Ciri nie był specjalnie mocno eksploatowany czasowo. Znowu jednak pojawia się kilka problemów, a kluczowy polega na tym, że właśnie w tym miejscu przydałoby się nieco więcej niuansu.
Ciri jest niezwykle ważną postacią w Sadze, a jej stopniowe wchodzenie w szeregi hanzy Szczurów było mocno powiązane z trudnymi doświadczeniami i poczuciem winy – przekonaniem, że całe zło wokół dzieje się przez nią. Chciała się odciąć od bycia Ciri i zostać Falką, ale w serialu wszelkie te motywy są serwowane bez emocjonalnej stawki. Odbywa się to za pomocą prostych zabiegów – na przykład poprzez reakcję dziewczyny na napad, w którym porwane dziecko zostaje sprzedane za nilfgaardzkie monety. To nie podoba się oczywiście Ciri, co ma podkreślać rozdarcie między byciem księżniczką-wiedźminką a członkinią zbójeckiej bandy. Wracam do mojego zarzutu – proste rzeczy są zbyt skomplikowane.
Zaznaczyć jednak warto, że wątek Szczurów przebiega podobnie jak w książkach, a dopiero pojawienie się Bonharta zmienia wszystko. Mężczyzna, grany w wersji Netflixa przez Sharlto Copleya, jest jedną z najciekawszych postaci w tym serialu. Nie ma go dużo, ale aktor zagarnia cały ekran. Jest nieco inny od bardziej stonowanej wersji książkowej, ale czy to problem? Mówimy o medium wizualnym, w którym potrzeba trochę więcej ekspresji, aby postać wzbudzała respekt i przerażała. Starcie ze Szczurami w finale to absolutna serialowa topka. Pewnie nie tylko ja oglądałem ją już z sześć razy.
Na minus zaliczam scenografię i aspekty wizualne. Doceniam próbę, aby odróżnić teren, w którym znajduje się Ciri – by podkreślać, jak daleko jest ona od Geralta. Jednak cały Kontynent jest chaotyczny estetycznie; nic nie trzyma się kupy. W Grze o tron wiedzieliśmy, czy jesteśmy na Murze, czy w Winterfell, czy może akurat w Królewskiej Przystani. W serialowym Wiedźminie lokacje zmieniają się co sezon. I chociaż miło popatrzeć na rzeczywiste plenery i scenografie, to jednak są one najczęściej odrzucające ze względu na brak spójnego charakteru. Nie budują w świadomości widza atrakcyjności świata.
A po co ta polityka?
Warto krótko wspomnieć też o pozostałych wątkach, pojawiających się od czasu do czasu. Na szczęście do minimum ograniczono motywy polityczne, których scenarzyści nie potrafią dobrze sprzedawać. Rola Radowida też została zredukowana, a Emhyr pojawia się na chwilę, żeby zakręcić wąsem. Wątek podstawionej Ciri wyjaśniony jest dość szybko, więc nie ma się tutaj czego czepiać. Choć chwalić też nie ma czego.
Serialowi brakuje stawki, bo nie ma ciekawych antagonistów. Ich motywacje są prostackie i prowadzone bez większych emocji. Takie właśnie elementy sprawiają, że choć dobrze ogląda się kompanię Geralta w akcji (chemia między członkami drużyny jest świetna, a relacja Geralta i Cahira szczególnie się wyróżnia), to jednak wiele scen wygląda, jakby pochodziło z generatora seriali fantasy. Tylko średnio udaje się przedstawić motywy książkowe. Światotwórczo serial zwyczajnie leży i kwiczy – nawet tak błaha rzecz, jak przedstawienie wiedźminów. Tym razem Geralt częściej pił eliksir, ale dlaczego jego kompani nie mają mieczy na plecach? To są mało znaczące elementy w sytuacji, gdy dużo większe aspekty działają.
Gdybyśmy dostali tylko wątek Geralta, ocena na górze strony mogłaby wskazywać cyfrę osiem. Jestem fanem obsady i w ogóle całej podróży, jaką przechodzą te postacie. Ba, wisienką na torcie jest sam finał – na moście kapitalnie ograno przestrzeń. Poza tym w równie satysfakcjonujący sposób udało się pokazać jeden z moich ulubionych momentów z książki, gdy Królowa Meve mianuje Geralta rycerzem z Rivii. Stworzono też wielkiego trolla ze świetnym CGI. Zrobiono jedną rzecz lepiej niż w książce – dano nam więcej potworów! Ale są jeszcze wątki Yennefer i te związane z antagonistami, co potrafi zmęczyć poziomem wykonania, okropnymi dialogami i brakiem emocji.
Wiedźmin w wielu momentach czwartego sezonu pokazuje, że twórcy potrafią zrobić kawał solidnej telewizji, a scenarzyści wykazać się kreatywnością. Być może marne to pocieszenie, ale nie jest to poziom dna. To po prostu średni serial. Proza Sapkowskiego zasługiwała na więcej. I mam nadzieję, że po finałowym sezonie prędzej niż później dostaniemy nową adaptację. Może tym razem w wydaniu animowanym?
Poznaj recenzenta
Michał Kujawiński