Główna bohaterka serialu, Piper Chapman, to wyedukowana trzydziestoparolatka, przedstawicielka klasy średniej, która zarabia na życie, produkując trendy mydełka dla innych, podobnych sobie, kobiet. Wszystko układa się tak, jak powinno: życie osobiste wygląda na udane, a chłopak, Larry (grany przez Jasona Biggsa), kocha ją i jej pomysły. Niestety przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Dziesięć lat wcześniej Piper była w związku z dilerką heroiny, Alex (w tej roli Laura Prepon), dla której nielegalnie przewoziła przez granicę pieniądze. Została za to skazana na piętnaście miesięcy więzienia. I tak Piper zostawia wygodne życie pełne wspaniałych perspektyw, zmienia ciuchy z organicznej tkaniny na pomarańczowy kombinezon i zaczyna odbywać karę. Zaskoczona i oszołomiona nowym otoczeniem, szybko dowiaduje się, że jej była kochanka odsiaduje wyrok w tym samym więzieniu. Czy można prosić o bardziej interesujące rozpoczęcie fabuły?
Początkowo historia wydaje się dość trywialna. Jako widzowie spodziewamy się emocjonalnej podróży, lekkiej komedii i czegoś na kształt zmiany osobowości związanej z pobytem w więzieniu. Tymczasem z odcinka na odcinek okazuje się, że seria ma do zaoferowania dużo, dużo więcej niż tylko zabawną treść i śmieszne dialogi.
Efekt zapewne nie byłby taki, gdyby nie rewelacyjne kreacje aktorek. Taylor Schilling, grająca główną bohaterkę, wciela się w rolę tak przekonująco, że wzbudza w nas szereg emocji: od uwielbienia po szczerą nienawiść. Trzeba przyznać - łatwego zadania nie miała. Nastroje Piper zmieniają się nieustannie, co i rusz doświadcza ona jakiegoś objawienia, a przy okazji sprawia, że wszyscy dookoła mają jej szczerze dość. Ale Schilling to tylko początek. Najbardziej charakterystyczne są postaci drugoplanowe, jak chociażby Kate Mulgrew (wcześniej m.in. "Star Trek Voyager") grająca Red – rosyjską więźniarkę dyrygującą całym blokiem z więziennej kuchni, czy też rewelacyjna Taryn Manning wcielająca się w rolę Tiffany Doggett – zagorzałej, ultrareligijnej psychopatki, która nawet w skrzyżowanych na ścianie cieniach dostrzega działanie opatrzności. Całkiem sprawnie przypomina o sobie także wspomniany wyżej Jason Biggs, którego większość - niestety - kojarzy tylko z "American Pie".
Świetna gra aktorska jest uzupełnieniem równie dobrego scenariusza. Narracja rzeczywiście skupia się na emocjonalnej podróży głównej bohaterki, ale każdy odcinek odsłania też którąś z historii jej współwięźniarek. Trzynaście epizodów nieustannie daje widzowi poczucie oczekiwania, a niejednokrotnie dostarcza szczerych wzruszeń. Zwłaszcza gdy okazuje się, że część kobiet znalazła się za kratami z naprawdę błahych powodów.
[video-browser playlist="633979" suggest=""]
Orange Is The New Black bezlitośnie obnaża amerykański system więziennictwa. Społeczeństwo zdaje sobie sprawę ze skali problemu, ale chyba nikt nie jest w stanie powiedzieć o nim tak otwarcie jak popkultura, co było widać już w powstałym szesnaście lat temu serialu "Oz". Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Skorumpowani, leniwi, a często też niezrównoważeni więzienni pracownicy nieudolnie zarządzają grupą ludzi, którzy znaleźli się na zakręcie. Wynikiem takiego układu jest obustronna nienawiść, brak współpracy i racjonalnych rozwiązań, które mogłyby wpłynąć na poprawę sytuacji. Serial to kolejna bolesna krytyka systemu, pokazująca jego słabości i niedociągnięcia, a efekt jest tym mocniejszy, że przecież mamy do czynienia z komedią. Od dawna nie było serialu, który tak wyraźnie akcentowałby kontrasty między smutkiem a radością, rozumem a pożądaniem, tym, co kobiece i tym, co męskie.
A mężczyźni w ujęciu Jenji Kohan, jeśli nie są prostakami widzącymi w płci przeciwnej obiekt kpin, to prawdopodobnie mają w sobie coś z podłych kreatur niepotrafiących radzić sobie ze służbowymi obowiązkami. Szczególnie nienawistnie wypadają w zestawieniu z kobietami, które mimo zniewolenia dużo lepiej potrafią zorganizować więzienne życie. Wylewający się z ekranu szowinizm zapewne był założeniem scenarzystki. Nieliczni "dobrzy" wyglądają dzięki temu jak anioły.
Seks i miłość, a może raczej jej brak, pokazane są bezuczuciowo, raczej z perspektywy pełnionej funkcji – to karta przetargowa, zaspokojenie biologicznych funkcji, kara lub nagroda. Bezosobowość nadaje całości gorzkiego smaku i dopełnia portretu zniewolenia przez system. Tym bardziej boleśnie, bo widz zdaje sobie sprawę, że w normalnych warunkach więźniarki byłyby świetnymi żonami, matkami czy dziewczynami.
Orange Is The New Black to bardziej dramat niż komedia. Seria już po kilku odcinkach udowadnia, że nie da się na nią patrzeć jednowymiarowo. W końcu smutek najlepiej opisuje się przez radość. I odwrotnie.