„Wrogie niebo”: sezon 5, odcinek 10 (finał serialu) – recenzja
Poziom ostatnich 2 sezonów serialu "Wrogie niebo" ("Falling Skies") pozostawiał wiele do życzenia, a zwieńczenie całej opowieści to nijaki i cukierkowy happy end. Wielu widzów, którzy dotrwali aż do wielkiego finału, na pewno odetchnęło z ulgą, że to wreszcie koniec.
Poziom ostatnich 2 sezonów serialu "Wrogie niebo" ("Falling Skies") pozostawiał wiele do życzenia, a zwieńczenie całej opowieści to nijaki i cukierkowy happy end. Wielu widzów, którzy dotrwali aż do wielkiego finału, na pewno odetchnęło z ulgą, że to wreszcie koniec.
„Falling Skies” zaczynało jako obiecujący serial o inwazji kosmitów na Ziemię. Jasne, nikt nie spodziewał się żadnego arcydzieła, ale porządnej rozrywki na lato już tak. Taką rolę ten serial do pewnego momentu pełnił, ale wszystko zaczęło się z czasem psuć. Można by pomyśleć, że stworzenie kilkudziesięciu solidnych odcinków na bazie tak atrakcyjnego konceptu to nie jakieś wybitnie trudne zadanie, szczególnie że pieczę nad projektem sprawował sam Steven Spielberg, stworzył go scenarzysta filmu „Saving Private Ryan”, Robert Rodat, a prowadzącym produkcję był przez spory czas jeden z ojców sukcesu „Battlestar Galactica”, David Eick. Ostatecznie powstały zaledwie 52 odcinki tej historii (w ciągu 4 lat), ale lwiej części z nich nie będziemy dobrze wspominać. Wielkiego finału również.
Przed ostatnią odsłoną stało bardzo trudne zadanie, wręcz niemożliwe do wykonania: miała zatrzeć ultranegatywne wrażenie, jakie pozostawiły po sobie w minionych tygodniach poprzednie odcinki. To się oczywiście nie udało, a my musieliśmy oglądać zwieńczenie, które wyglądało tak, jakby było pisane na szybko i na kolenie w rogu pokoju scenarzystów, gdy aktorzy czekali już na planie. Na wyjaśnienie powodu całej inwazji poświęcono dosłownie chwilkę i okazało się (bez zaskoczeń), że nie grzeszy ono oryginalnością. Żądza zemsty była źródłem tego całego bałaganu – płytkie do bólu. No a gwoździem do trumny wątku wojny było to, że zdecydowano się skorzystać z kliszy pt. „zabij bossa, zginą wszystkie miniony”. Tom pozbył się więc (w scenie kompletnie pozbawionej napięcia) Królowej i pozamiatane.
[video-browser playlist="745503" suggest=""]
Nie da się temu odcinkowi odmówić tego, że był sprawnie zrobiony i nie nużył, jednak festiwal głupot i uproszczeń fabularnych kompletnie położył go na łopatki. Okazało się, że za wcześnie wielu fanów wydało wyrok śmierci na Pope’a, bo – niczym niemiecki bandzior z pamiętnej sceny na koniec „Die Hard” – bohater ledwie dysząc, zdołał odszukać Masona, powiedzieć ostatnie słowo i dopiero wtedy kopnąć w kalendarz. Cóż, słabe to było, ale i tak o niebo lepsze od „pożegnania” sprzed tygodnia.
Była jedna scena w tym finale, która wywołała jakieś emocje - to oczywiście śmierć Anne. No ale wtedy nadszedł ten rozkoszny koniec, w którym dowiedzieliśmy się, że dobrzy kosmici ją uzdrowili, a jeszcze nienarodzonemu dziecku jej i Toma nic złego się nie stało. Cudnie. Wszyscy są szczęśliwi i będą odbudowywać Amerykę. Zero inwencji, zero odwagi – same banały.
Z perspektywy czasu można spokojnie powiedzieć, że przynajmniej ostatnie 20 odcinków "Falling Skies" – które przecież powinny być kluczowe i najważniejsze – to potężne nieporozumienie i wielkie rozczarowanie. Szkoda. Był w tym spory potencjał na fajny serial SF, ale został zaprzepaszczony. Za kilka lat nikt nie będzie o nim pamiętał.
Poznaj recenzenta
Oskar RogalskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat